Zielono w głowie

Przeszłość to głębia, to przestrzeń, tęsknota. Każdy rok w historii istnienia człowieka przynosił ze sobą coś, co fascynuje - coś pięknego, intrygującego, porażającego, dającego do myślenia. Historia jest przepełniona olśnieniami. Czasem cofam się w czasie i podróżuję po epokach, innym razem znikam w lasach wyimaginowanych rzeczywistości powstałych w umysłach pisarzy, aby niebawem wyłonić się tu i teraz. Blog powstał po to, bym mogła się dzielić myślami, fascynacjami, recenzjami, tekstami.

Ian Serraillier "Srebrny miecz"

 

"Warszawa, wojenna zawierucha. Troje dzieci - Ruth, Edek i Frania - musi nauczyć się przeżyć na własną rękę. Ich ojciec uwięziony jest w obozie, a matkę wywieziono do Niemiec. Pewnego dnia pośród gruzów i ruin spotykają Janka, sierotę, którego największym skarbem jest nożyk do papieru w kształcie małego, srebrnego mieczyka. Kiedy dzieci wyruszają w podróż po Europie, by odnaleźć rodziców, srebrny miecz staje się dla nich talizmanem i symbolem nadziei.
Ta oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o polskiej rodzinie Balickich doczekała się adaptacji telewizyjnej, zrealizowanej dwukrotnie przez BBC.
Książka należy do kanonu literatury dziecięcej."
 

      Literatura młodzieżowa ma w moim sercu szczególne miejsce. To przecież dzięki niej jestem teraz nienormalnie w książkach zakochana. Gromadzę na półkach tomy pełne światów, przygód i tajemnic. "Zawieszam się" czasami, gdy na nie spoglądam i kontempluję je z głupawym uśmiechem na ustach (powiadacie, że to się leczy?). Czytam wszędzie, gdzie się da - czytam w wannie, w ogrodzie, czytam gotując i sprzątając, czytam w autobusie i w przychodni... I to wszystko dzięki temu, że w dzieciństwie miałam kogoś, kto podsuwał mi perełki, kto wiedział, co mi się spodoba, kto cudownie ukształtował mój gust czytelniczy.

      Nieraz spoglądam zamglonym spojrzeniem na tę część biblioteczki, w której królują książki kiedyś przeze mnie ukochane - dziewczęce powieści w typie "Ani z Zielonego Wzgórza", "Emilki ze Srebrnego Nowiu" czy "Tajemniczego Opiekuna", przygodowe awantury Nienackiego, Bahdaja, Leżeńskiego, Makuszyńskiego, historyczne tomy Przyborowskiego, Sienkiewicza, Szalay-Groele, Domańskiej... Takie wymienianie tytułów i autorów sprawia, że mam wielką ochotę rzucić wszystko, zanurzyć się w świecie dzieciństwa i nie wracać do końca wakacji:)

      Nigdy nie przestałam kochać tych książek, nigdy nie odstawiłam ich na boczny tor. Co jakiś czas do grona najstarszych (młodzieżówki napisane w czasie, gdy moja nastoletniość była w pełni swego rozkwitu, leżą w zupełnie innym miejscu, podobnie jak te powstałe, gdy wspomniana nastoletniość przeminęła z wiatrem) dołącza kolejna, po raz pierwszy w Polsce wydana lub wznowiona po pięćdziesięciu a nawet stu latach... Niekiedy zdarza mi się zaopatrzyć się w nowy egzemplarz jakiejś wyjątkowo kochanej, zaczytanej "na śmierć" pozycji.

      Współczesne powieści dla młodzieży, choć nie odmawiam im niczego, zazwyczaj bardzo różnią się od tych dawnych - językiem, stylem, doborem treści, walorami poznawczymi lub wartościami wychowawczymi. Coraz częściej trafiam na takie, którym czegoś brakuje, głównie tej rozczulającej naiwności, wiary w dobro, w honor i w prawdę, w drugiego człowieka, który nie zawiedzie, pomoże, obroni. Bohaterowie książek powstałych w czasach dzieciństwa mojej babci i mamy byli dla mnie przyjaciółmi, ale także wzorami do naśladowania. Wystarczy zerknąć do pierwszej z brzegu powieści Kornela Makuszyńskiego, by doszukać się w niej postaci kryształowo szlachetnych, dzielnych, dla których oczywistością była miłość do ojczyzny i słowo honoru. Autorzy dbali o to, by poprzez literaturę wychowywać młodzież na porządnych, dobrych ludzi.

Jedna z klasycznych ilustracji C. Waltera Hodgesa do "Srebrnego miecza"

      Dzięki temu przydługiemu wstępowi możecie sobie wyobrazić, jak wiele spodziewałam się po "Srebrnym mieczu", powieści napisanej w latach 50-tych XX wieku przez brytyjskiego nauczyciela języka angielskiego i uznanego twórcę książek dla młodzieży. Aż mi się ręce trzęsły z niecierpliwości. Tematyka, którą poruszył Serraillier jest mi bardzo bliska, nie przepuszczę żadnej książce, po której spodziewam się, że przeniesie mnie w czasy dzieciństwa i przypomni chwile, w których zaczytywałam się bez reszty w przygodach Jarka i Marka opisanych przez Cezarego Leżeńskiego. Moje oczekiwania wobec tego typu literatury są stałe i wyraźnie sprecyzowane.

      Historia rodziny Balickich okazała się być dokładnie taką, jaką chciałam, by była. Moje Dziecię jeszcze trochę za małe, myślę, że może na tę lekturę poczekać, aż skończy 11 lub 12 lat, ale polecę mu ją z czystym sumieniem. Zawsze bardzo cieszy mnie wiadomość, że tego typu książki są popularne, wznawiane i chętnie przez młodzież czytane - a ta zdecydowanie do takich należy. W Polsce właśnie ukazała się po raz pierwszy, ale od chwili powstania, czyli od 1956 roku, zdążyła już wejść na stałe do kanonu literatury dziecięcej i młodzieżowej w wielu krajach. Mam nadzieję, że stanie się tak także u nas, w końcu opowiada o losach polskiej rodziny, a spora część akcji toczy się w Warszawie.

       Nie spodziewajcie się jednak, że powieść ta należy do nurtu patriotycznego. Została napisana przez Anglika, który pojęcie o wojnie w Polsce miał raczej mgliste. Część, w której bohaterowie przebywają w powrześniowej, a następnie walczącej Warszawie oraz poruszają się po terenach zdobytych przez Rosjan jest raczej sielankowo-bajkowym obrazem stworzonym przez kogoś, kto styczności z opisywaną przez siebie rzeczywistością nie miał żadnej. Spokojne życie w ruinach, wystarczająca ilość jedzenia, ciepłe koce, dobrzy i życzliwi żołnierze radzieccy... Zbyt wielkich wartości poznawczych od tej książki nie wymagajmy. Powstała niedługo po wojnie, kiedy jeszcze prawdy o tym, co działo się na frontach nie były powszechnie i dostatecznie znane. Przy tym nikt nie chciał, aby ze świeżo zakończonym koszmarem zapoznawały się dzieci urodzone już po pożodze. Mądrzy ludzie dbali natomiast o to, by pielęgnować wartości takie jak miłość, przyjaźń, honor i odwaga - te wszystkie cechy odnajdziemy u bohaterów "Srebrnego miecza". Docenić trzeba fakt, iż autor bije się w piersi (dosyć lekko, ale jednak) pisząc o pozostawionej samej sobie w walce o wolność Warszawie. Szczerze mówi o tym, że kraje alianckie nie pospieszyły na pomoc, bo uważały, iż mają ważniejsze sprawy na głowie.

      Ian Serraillier językiem prostym, a jednocześnie pięknym, tak charakterystycznym dla wielu dawnych książek skierowanych do młodego czytelnika, opisał wędrówkę czwórki dzieci z Warszawy do Szwajcarii. Ojciec trojga z nich, były dyrektor szkoły podstawowej, został aresztowany, matka trafiła na roboty do Niemiec. Dzieci, pozostawione same sobie, przez kilka lat muszą radzić sobie w ekstremalnych sytuacjach. Nie wiedzą, że ojcu udało się uciec z obozu i wrócić do stolicy w poszukiwaniu śladów rodziny. Niestety, do spotkania nie doszło. Po Powstaniu Warszawskim, kiedy miasto zamieniło się w kupę gruzów, a tęsknota stała się nieznośna, Ruta, Bronia i pomagający im osierocony Janek postanawiają wyruszyć w podróż. Cel - odnaleźć brata dziewczynek, który również trafił do Niemiec, a następnie rodziców, czekających być może u rodziny w Szwajcarii.

W polskim wydaniu wykorzystano piękne ilustracje Hodgesa .

      Rozpoczyna się epicka opowieść o bezdomności i wzajemnym wspieraniu się, o przyjaźni, radzeniu sobie z trudnościami i sile przetrwania. Wraz z młodymi Balickimi i ich przyjacielem Janem wędrujemy przez zrujnowaną Polskę, powojenne Niemcy, szwajcarskie Alpy. Towarzyszymy im podczas przygód tragicznych, niebezpiecznych i wzruszających. Podziwiamy ich dziecięce bohaterstwo, wolę walki, nie tylko o siebie, ale w równym, a może nawet większym stopniu, o towarzyszy. Bezpośredni styl zastosowany przez autora, pozbawiony przesadnych ozdobników, sprawia wrażenie niemal reporterskiego, a to z kolei pozwala czytelnikowi podejść do historii niezwykle emocjonalnie i śledzić ją z zapartym tchem.

      Jest to powieść naprawdę wyjątkowa, pomijając wszelkie mankamenty, wobec których nie należy być zbyt surowym. Pamiętajmy, iż była to książka przeznaczona dla czytelnika bardzo młodego, a przy tym urodzonego zaraz po wojnie, któremu dorośli chcieli wówczas za wszelką cenę oszczędzić tragicznych opisów i nieszczęśliwych zakończeń. Pokazuje młodym ludziom wspaniałe wzorce zachowań, daje im bohaterów, których warto podziwiać i naśladować, a przy okazji zachęca do poszukiwania w rzeczywistości historycznej podobnych do nich postaci.

      Tak mi się na koniec przypomniało - ostatnimi czasy wydawnictwo Zysk i S-ka wznowiło przepiękne opowiadania Marii Dąbrowskiej "Dzieci Ojczyzny". Zachlipywałam się nad nimi dniami i nocami, gdy miałam -naście lat.



Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 216 s.
Oprawa: miękka 
Wymiar: 130x205 mm
ISBN: 9788377853054
 
"Historia Barbary Giżanki, pięknej mieszczki, która miała być jedynie narzędziem w rękach ambitnego rodu Mniszchów, a stała się ostatnią miłością króla Zygmunta Augusta.
Jest schyłek 1570 roku. Niemal od dwudziestu lat Zygmunt August opłakuje Barbarę Radziwiłłównę. Jej przedwczesna śmierć, kolejne nieudane małżeństwo — tym razem z Katarzyną Habsburżanką — i brak następcy tronu powodują, że starzejący się król utracił już nadzieję na odmianę losu. Niespodziewanie na jego drodze staje kobieta łudząco podobna do zmarłej Radziwiłłówny. Barbara Giżanka, kupiecka córka, sprawia, że król odzyskuje wolę życia i ponownie zaczyna marzyć o szczęściu. Ale piękna kupcówna nie dzieli z królem jedynie łoża. Jej wpływ na króla jest coraz większy, co wzbudza nienawiść dworzan i szlachty. Jak długo Barbarze uda się wieść dostatnie życie na dworze i zachować miłość króla…?"
 
 
      Dawno, dawno temu był sobie król, którego życie nie było bajką. Piękny i bogaty, był jednocześnie bardzo nieszczęśliwy. Pokochał kobietę, której nie miał prawa poślubić, a gdy zrobił to wbrew wszystkiemu i wszystkim, odebrała mu ją straszliwa choroba. Od tej chwili każdy jego uśmiech był wymuszony, a w spojrzeniu na zawsze zastygło cierpienie. Postarzał się, zaczął chorować, przestał liczyć na to, że jeszcze kiedykolwiek zazna miłości. I w chwili, gdy zrezygnowany król oczekiwał już tylko na śmierć, los postawił na jego drodze kobietę, która do złudzenia przypominała mu jego ukochaną żonę. Tak bardzo chciał wierzyć w przeznaczenie, że nie widział spisków, nie zauważał macek, jakimi został omotany przez żądnych władzy i bogactw ludzi. Nie przyjmował do wiadomości oczywistości, rzucił się zaślepiony w ostatnie promienie radości jakie mu pozostały. Oszukiwany i wykorzystywany, zmarł samotnie pogrążywszy w chaosie kraj, którym władał. Ci, którym ufał do końca, nie zwracając uwagi na majestat łoża śmierci, rzucili się, by rozgrabić to, co do zagarnięcia jeszcze zostało. Kronikarz zanotował: "Po skonaniu króla taki okropny widok opuszczenia przedstawiał nieboszczyk, iż nie było czem przykryć nagi trup jego"*...
 
Jan Matejko, Śmierć Zygmunta Augusta
 
      Mniej więcej tak, w wielkim skrócie, można opisać dzieje Zygmunta Augusta, władcy, którego miłość do Barbary Radziwiłłówny od lat rozpala wyobraźnię wielbicieli sentymentalnych historii. Syn Bony Sforzy i Zygmunta Starego utknął w wyobraźni rodaków jako bohater wielkiego romansu i nie ma zmiłuj - mało kto wie o nim coś więcej. Tymczasem król ten był zapalonym reformatorem, tolerancyjnym i szanującym inne poglądy, ostatecznym twórcą Rzeczpospolitej Obojga Narodów, wielkim mecenasem literatury i sztuki.  Dla mnie osobiście był przede wszystkim ostatnim monarchą z dynastii Jagiellonów, tym, przez którego wygasł potężny ród, a Polska pogrążyła się w chaosie elekcyjnym. 
 
      To nie jego wina, że nie miał dzieci? Mam zupełnie inną teorię. Życie prywatne Zygmunta Augusta, podobnie jak Henryka VIII w Anglii, niezwyklewpłynęło na historię i losy naszego państwa. Jest wielkie prawdopodobieństwo, że gdyby syn Bony nie zaraził się w młodości syfilisem, to nie stałby się bezpłodny, mógłby mieć następcę tronu i dynastia trwałaby nadal. Idźmy dalej - gdyby król nie chorował, a jego organizm nie byłby coraz bardziej wyniszczany, być może nie popadałby z biegiem lat w coraz głębszy marazm, zwracałby uwagę na to, co dzieje się wokół niego, nie pozwoliłby fałszywym doradcom oplatać go kolczastymi pędami intryg i spisków, a tym samym skarb państwa nie byłby w zastraszającym tempie trwoniony na kolejne kochanki, nagrody, łapówki... Dla mnie Zygmunt August jawi się przede wszystkim jako człowiek, który miał zadatki na wielkiego, mądrego monarchę, ale który poprzez nadmierny pociąg do kobiet stał się wrakiem ciągnącym Rzeczpospolitą do upadku. Prowadząc inny tryb życia nie rujnowałby kraju na faworyty, a wizerunek władcy zachowałby autorytet. Miłość do Barbary Radziwiłłówny odegrała w tym wszystkim rolę całkiem sporą, ale nie najważniejszą. Utrata ukochanej sprawiła przypuszczalnie, iż władca nie miał chęci walczyć z chorobą, poddawał się jej, by w końcu, w wieku pięćdziesięciu lat, stać się staruszkiem noszonym przez dworzan na rękach. Paweł Jasienica pisał, że "osobowość Zygmunta Augusta pozostawiła w historii niezatarte ślady."** Szkoda, że Polska nie wyszła z tego tak obronną ręką, jak Anglia po aferach henrykowskich.
 
      Mimo wszelkich pretensji jakie osobiście żywię do ostatniego Jagiellona jego postać i jego czasy interesują mnie w sposób szczególny (ot, takie gadanie - każdy okres historyczny interesuje mnie w sposób szczególny). I bardzo, bardzo się cieszę, gdy ktoś spogląda na niego nie tylko przez pryzmat stosunków władcy z rodziną Radziwiłłów. Renata Czarneckajest jedną z niewielu pisarek, które na polskim rynku wydawniczym usiłują wypełnić wielką czarną dziurę. Owa otchłań bez dna powinna być sukcesywnie wypełniana powieściami opowiadającymi o naszej historii, o dziejach ludzi, których losy wcale nie są mniej ciekawe od życiorysów opisywanych przez Philippę Gregory, Christophera W. Gortnera, Michelle Moran, przez Sandrę Gulland, Juliet Grey, Alison Weir i innych. Niestety, idzie to naszym powieściopisarzom jak krew z nosa, ale tendencja jest wzrostowa i może dzięki takim nazwiskom jak Cherezińska, Stachniak i Czarnecka, jak Wollny, Piekara czy Komuda beletrystyka mówiąca o polskiej historii będzie się mnożyć. Dopisałabym Szczęsnowicz, ale ciągle nieznane są losy wyczekiwanych przeze mnie z utęsknieniem "Rufina Piotrowskiego przypadków", dodałabym także chętnie Wiktora Trojana, ale po błyskotliwym debiucie pod postacią "Axis Mundi" zrobiło się o nim cicho i głucho.
 
      Wracając do autorki "Barbary i króla", którą to książkę bezskutecznie usiłuję zrecenzować, bo zaplątując się w dygresje i historyczne teorie znowu zaczynam gubić wątek... Renata Czarnecka napisała już kilka świetnych powieści dotyczących dziejów Polski. Może pamiętacie, jak bardzo wciągnęła mnie opowieść o kapeluszniczce królowej Bony? Zachwycił mnie wówczas specyficzny klimat, który panował w "Signorze Fiorella" - niezwykle obrazowo ukazany renesansowy Kraków, a jednocześnie duszna atmosfera ciemnych komnat i wąskich korytarzy Wawelu, intryganci kryjący się za każdym gobelinem, karierowicze szepczący do ucha władcom, unoszący się wszędzie dym z palących się świec i atmosfera żalu, zawiedzionych nadziei, wzajemnych pretensji. Autorka traktuje pióro niczym pędzel malarza,plastyczna sugestywność jej stylu zaczarowuje mnie na długie godziny spędzone nad lekturą. "Barbara i król" konsekwentnie przenosi czytelnika dokładnie w ten sam świat, który wcześniej został wykreowany przez pisarkę w "Signorze Fiorelli", opowiadającej o tym, co działo się w Polsce już po śmierci Zygmunta Augusta, a także w "Królowej w kolorze karminu", zbeletryzowanej biografii Barbary Radziwiłłównej. 
 
      Opowieść o tragicznej miłości Zygmunta do litewskiej szlachcianki, będąca debiutem pisarki, na razie mnie do siebie nie przekonała - rozwlekła, pełna niepotrzebnych, niewiele wnoszących do treści opisów, scen i dialogów, a przy tym zbytnio przeładowana nie zawsze uzasadnionym dusznym erotyzmem, okazała się dla mnie ciężkim orzechem do zgryzienia. Niemniej jednak doceniam drzemiący w tej książce olbrzymi potencjał, bo napisana jest z wielkim talentem, a przy tym z dbałością o wierność źródłom. Mam nadzieję, że doczekam się odpowiednio przeredagowanego nowego wydania. Z kolei "Signora Fiorella" była już zdecydowanie lepiej przemyślana, konstrukcja stała się lżejsza, a świat przedstawiony magnetyzował mnie od pierwszej strony. Idealnie wyważona, wspaniale ukazywała krakowski dwór Henryka Walezego i jego otoczenie. W przypadku "Barbary i króla" zabrakło mi odrobinę większej dbałości o pogłębienie tła, tutaj znów opisów mogłoby być więcej, ale jest to drobne zastrzeżenie, które wcale nie przeszkadzało mi w przeczytaniu tej powieści już dwa razy i w pokochaniu jej tak, jak na to zasługuje. 
 
Tadeusz Popiel, Zygmunt August i Barbara Giżanka 
(nadanie szlachectwa czy też dokument przyznający jakiś zameczek na własność 
sprytna dziewczyna w ręku trzyma?)
 
      Jako się rzekło na okładce, jest to historia "ostatniej miłości Zygmunta Augusta". A Barbara Radziwiłłówna wcale ostatnią nie była, choć z tego, co mi wiadomo, dla większości czytelników była to pierwsza myśl po zerknięciu na obwolutę powieści Czarneckiej. I właśnie tu się kłania odwieczne przekonanie, że jak Zygmunt August, to Radziwiłłówna. A tymczasem była sobie piękna warszawska mieszczka, która miano na chrzcie takie samo jak zmarła królowa otrzymała (wybaczcie napadającą mnie czasem chęć korzystania z dziwnej, niedzisiejszej składni, ale tyle się ostatnio historii naczytałam, że samo jakoś tak wychodzi). Barbara Giżankazostała wygrzebana z klasztoru, w którym jakoweś nauki pobierała, przez królewskiego dworzanina Mikołaja Mniszcha, któremu po tym, jak zauważył jej niezwykłe podobieństwo do ukochanej Zygmunta, w momencie zaczął klarować się w głowie plan zdobycia zaszczytów i bogactw, o jakich się zwykłemu pokojowcowi śnić nie powinno.
 
      Giżanka została królowi pod nos podstawiona - Renata Czarnecka skłania się ku teorii, iż to właśnie ją monarcha zobaczył w lustrze Twardowskiego. Zygmunt August, schorowany, cierpiący, nieustannie tęskniący za zmarłą żoną, był tak bardzo spragniony szczęścia i miłości, że niemal bez wahania uznał wygląd kupieckiej córki za znak i szybko uczynił ją swoją pierwszą faworytą. Czy kochał ją prawdziwie, czy tylko szukał ciepła i uczucia, za którymi tęsknił rozpaczliwie? Czy Barbara żywiła do niego jakiś afekt, a może była wyrachowaną karierowiczką? Kto był ojcem jej dziecka, skoro oczywistością było dla wszystkich, iż król jest bezpłodny? Czy konkubina brała udział w grabieniu królewskiego mienia po śmierci Zygmunta? Na tepytania autorka usiłuje znaleźć logiczne odpowiedzi i przyznać trzeba, że udaje jej się to perfekcyjnie. Podobnie jak Philippa Gregory w swoich powieściach historycznych, Renata Czarnecka nie stawia przed nami gotowych odpowiedzi, nie twierdzi, że było właśnie tak, a nie inaczej i koniec dyskusji. Snuje teorie, zakłada pewne rzeczy, a jednocześnie zostawia otwartą furtkę domysłom i dywagacjom. Pozwala nam na to, byśmy mogli sami zdecydować, która wizja jest nam najbliższa. 
 
      Świat przedstawiony, bohaterowie, wydarzenia - wszystko to przed naszymi oczyma zostaje żywcem przeniesione z XVI wieku, rozłożone na kartach powieści i mimo chęci, by samodzielnie snuć teorie, nie można oprzeć się wrażeniu, że wszystko odbyło się dokładnie tak, jak zostało tutaj opisane. A zadanie miała autorka niełatwe, bo o Barbarze Giżance wiadomo bardzo niewiele. Informacje, którymi dysponujemy stały się punktem wyjścia do stworzenia spójnego obrazu kilku ostatnich lat życia Zygmunta Augusta, stosunków panujących na dworze królewskim w Warszawie, postaci Anny Jagiellonki (fantastycznie odmalowanej już w "Signorze Fiorelli") i całej watahy pasożytów ubranych w stroje dworzan. Zabrakło mi drobnego szczegółu - klamry zamykającej powieść. Akcja prologu toczy się już po śmierci króla, widzimy Barbarę, już wówczas żonę księcia Woronieckiego, składającą hołd królewnie i oczekującej ze strony siostry byłego kochanka łaski i gestu sympatii. Następnie cofamy się w czasie i poznajemy historię Giżanki od początku. Po zamknięciu książki czułam, jakby całość nie została należycie zamknięta, wzięta w ramy, nie było dalszego ciągu konfrontacji Barbary i Anny - co się stało później, jakie były losy królewskiej konkubiny, gdzie podziała się jej córeczka? Ten drobny brak nie psuje jednak wcale całokształtu i nie przeszkadza cieszyć się świetną powieścią.
 
      Nie tylko prawda dziejowa czy świetnie oddane realia renesansowe sprawiają, że powieść tę czyta się na jednym oddechu, nie śpiąc, nie jedząc i wchodząc z nią do wanny:) Fabuła tylko wówczas będzie kompletna, gdy świat przedstawiony będą zaludniać żywi bohaterowie. A tutaj każda postać, od monarchy po pazia, jest znakomicie psychologicznie umotywowana, prawdziwa do bólu, kompletna. Emocje, które nimi targają - obojętność, miłość, namiętność, nienawiść - pozwalają nam na okazywanie im sympatii bądź niechęci, niczym żywym ludziom otaczającym nas na co dzień. Świetnie skonstruowana sylwetka Gizowej, oparta na pogłoskach, jakoby rodzina Barbary zaczęła się na zamku szarogęsić jak u siebie, przypominała mi chwilami postać kniahini Kurcewiczowej z "Ogniem i mieczem" targującej się ze Skrzetuskim o Helenę. Najciekawszymi postaciami są bracia Mniszchowie, których wyrachowanie i dążenie do władzy stało się już niemal legendarne, oraz Zuzanna Orłowska, faworyta walcząca do końca o królewską łaskę. Trochę niedoceniony został Lorenz Duhr, astrolog, medyk, wróżbita, człowiek o wielu talentach, który w naszej świadomości na wieki wieków utknął na księżycu:) 
 
Twardowski wywołuje ducha Barbary - szkic Jana Matejki 
(przysięgam, że byłam pewna, iż to Szancer namalował - popatrzcie na Twardowskiego!)
 
      Pochodzący z Niemiec nadworny lekarz Albrechta Hohenzollerna wylądował na dworze Jagiellonów w chwili, gdy Zygmunta Augusta naszła ochota na wywołanie ducha zmarłej żony. Spolszczoną wersję jego nazwiska wysnuto od łacińskiego słowa "durus", czyli "twardy". W powieści znajdziecie niezwykle intrygująco opisaną scenę seansu, podczas którego król zobaczył w lustrze postać Radziwiłłówny. Na moją wyobraźnię, złaknioną tajemniczych i niesamowitych opowieści opartych na prawdzie, zawsze niezwykle działało lustro znajdujące się w kościele w Węgrowie, a które ponoć do Twardowskiego właśnie należało. Dziwy się o tym zwierciadle opowiada. Wisi ono wysoko w kościelnej zakrystii, żeby nikogo nie kusiło szukanie w nim wizji przyszłości. Byli podobno tacy, którzy ją w nim ujrzeli...

Na ramie lustra widnieje napis: Bawił się tym lustrem Twardowski, magiczne sztuki czyniąc, 
teraz przeznaczone jest na służbę Bogu 
(przyjrzyjcie się uważnie, może coś tam siedzi w tym lustrze...)
      W kilku słowach: "Barbarę i króla" przeczytać trzeba, trzeba ją mieć i postawić na półce z najukochańszymi powieściami, co też niżej podpisana uczyniła już dawno. Jest to konieczność, żeby nam autorka pisać nie przestawała. Na kolejne biografie Renaty Czarneckiej czekać trzeba, choć niekoniecznie gryząc paznokcie, jak to robi wspomniana niżej podpisana. A co jeszcze warto? Warto wiedzieć, doczytywać, poszukiwać smaczków, którymi historia jest przepełniona, warto poznawać naszą przeszłość, bo jest pasjonująca.
 
Zapraszam na: Zielono w głowie

"Wychowano ją po to, by służyła innym. Od dziecka była niewolnicą. Tym razem została podarowana Hiszpanom. Jednak w jej żyłach płynęła krew wspaniałych przodków, a tajemnic świata nauczyła ją babcia, pełna mądrości i odwagi. To ona zaszczepiła w niej siłę i poczucie wolności, których nie mógł jej odebrać nawet wszechwładny Hernán Cortés, uważany przez Azteków za wcielenie boga. Malinalli została jego tłumaczką i kochanką, jego „La Lengua” – jego „Językiem”. Miała nadzieję, że dzięki temu uratuje swój lud, szybko jednak zrozumiała, że Cortés to człowiek nienasycony: jedynym, co budzi go do życia, jest śmierć, jedynym co daje mu rozkosz, jest krew."

      Dawno nie czytałam takiej książki. Jest inna. Dziwna. Wyjątkowo baśniowa. Niebywale poetycka. Krzynę przesadzona. Miejscami odpychająca. Jednym słowem: niebanalna. Coraz częściej autorom silącym się na innowacyjność zdarza się bawić chronologią, urywać akcję w najciekawszych momentach, mieszać wątki, robić między okładkami taki bałagan, że ciężko się w nim połapać. Nie przyjdzie jednemu z drugim do głowy, że czasem warto postawić na coś innego - na piękno języka, magięsłowa, oryginalność przedstawienia fabuły. Powieść, której twórczyni postanowiła pójść właśnie w tym kierunku, byłaby niezwykle cenna. Szkoda tylko, że Esquivel za bardzo się przejęła i miejscami odrobinę przedobrzyła.
 
      Hernán Cortés otrzymywał od wodzów podbijanych plemion najróżniejsze prezenty. Indianie niejednokrotnie mieli nadzieję, że dzięki temu krwawy konkwistador pójdzie dalej i zostawi ich w spokoju. Zdarzało się, że podarunkiem były kobiety. W ten właśnie sposób w ręce Hiszpana wpadła Malinalli, która została nie tylko jego kochanką, ale przede wszystkim tłumaczką. Dla Cortésa był to "dar" bezcenny, gdyż bez znajomości języka Azteków podbój Meksyku byłby niezwykle utrudniony.

      Dziewczyna została ochrzczona i przyjęła imię Marina (po indiańsku Malintzin, co z kolei po hiszpańsku brzmiało Malinche). Dla współczesnych Meksykanów jest ona symbolem zdrady, jednak ta ocena wydaje się zbyt ostra. Malinalli nie mogła sama decydować o swoim losie, została najpierw sprzedana przez własną rodzinę, a następnie podarowana najeźdźcom, którzy traktowali ją dobrze i z szacunkiem. Czyż można mieć do niej pretensje o to, że została tam, gdzie czuła się bezpieczna? Poza tym można tylko domniemywać, do jak wielkich walk mogłoby dojść, gdyby nie jej troska o pokojowe negocjacje.



      Książka Esquivel opowiada o losach tej niezwykłej indiańskiejkobiety. Autorka postanowiła napisać coś, co wyróżniałoby się na tle innych zbeletryzowanych biografii. Spora część historii opisywanej językiem przepełnionym liryzmem jest naprawdę intrygująca i oryginalna. Opowieść chwilami przybiera postać baśni, innym razem przypowieści. Niejednokrotnie daje nam możliwość zanurzenia się w pięknie indiańskichwierzeń, w ich niezwykłości, tajemniczości, w tym, co dla nas, ludzi innej kultury, niepojęte, niesamowite, a jednocześnie zachwycające. Sny o bogu Upierzonym Wężu (Quetzalcoatl - uwielbiam wymawiać to imię, brzmi tak egzotycznie, starożytnie), o naturze, która jest odpowiedzią na wszystkie pytania, pomagają czytelnikowi wciągnąć się w specyficzną atmosferę panującą w tej książce. Towarzyszymy Malinalli w wędrówce, obserwujemy życie, które prowadzi przez pryzmat jej pragnień, wierzeń, nadziei i dramatów stających się jej udziałem. Czasem obserwujemy ginący świat Indian oczyma wizji i snów, innym razem suchej relacji historycznej - ta różnorodność nie pozwala się znużyć, zirytować. Czytając, w każdej chwili spodziewamy się czegoś nowego, innego sposobu prowadzenia narracji. 
 
 
"A wówczas, jakby przyroda przychyliła się do uczuć Malinalli, jakby przyroda chciała potwierdzić słuszność jej słów, zerwała się niemal nieziemska wichura, chmury zakryły słońce, zapadł mrok i strugi deszczu zlały się z jej łzami."
 
 
      Obrazowy język opowieści sprawia, że możemy zamknąć oczy i wczuć się w atmosferę życia wśród ludów podbijanych przez Hiszpanów. Poprzez Malinalli stajemy się nimi, rozumiemy ich, patrzymy na świat ich oczyma, a jednocześnie zgłębiamy różnice panujące między plemionami, narodami. Tak jak ona chcemy wierzyć, że Cortez przywozi ze sobą zmiany na lepsze, choć przecież wiemy doskonale, jaki był efekt przybycia konkwistadorów do Meksyku. Krzyczymy: Malinalli, opamiętaj się, czy nie widzisz, że zależy im tylko na złocie, że sami nie wiedzą, co począć z władzą, jaką dostali w swoje ręce, że nie znają innego sposobu na zdobycie tego, po co przybyli, jak tylko unurzanie całego Nowego Świata we krwi? Jednocześnie tak bardzo chcemy wierzyć wraz z nią, że może tym razem będzie inaczej...


"Przybysze zagrabili nie tylko klejnoty dawnych królów, lecz i samego Montezumy. Jego osobisty skarb, zgromadzony przez lata panowania, zawierający najpiękniejsze wyroby z piór i ze złota - pióropusze, ozdoby nosa, napierśniki, bransolety, nagolenniki, nakolanniki, diademy, opaski, złote dzwoneczki na kostki nóg - padł łupem rabusiów. Na dziedzińcu pałacu Axayacatla Hiszpanie wyrywali złoto z owych dzieł sztuki i przetapiali na sztaby. Pod koniec dnia patio przypominało kurnik, gdzie oskubano setki rzadkich ptaków. W powietrzu latały pióra, sieroty sztuki. Latały wszędzie wraz z marzeniami tych, którzy je wytworzyli. Służący zbierali je z szacunkiem, a następnego dnia zanieśli na targ i sprzedali jako pochodzące z pióropuszy władców - Montezumy, jego ojca Axayacatla, innych królów. Ludzie kupowali te bezcenne pamiątki, lecz ich gniew rósł i rósł, tak jak cena noży i strzał z obsydianu."


      Autorka nie sili się na szczegółowy opis podboju świata Azteków, sposób opowiadania przypomina trochę opowieść przy ognisku - fakty przeplatane baśniami czasem budzącymi grozę, a innym razem zachwyt. Książka jest cieniutka, a mimo to udało się zamieścić w niej wyczerpujący obraz wydarzeń - niezwykle barwny i sugestywny. Wszystko, co się wówczas działo, widzimy jakby przez mgłę, a jednocześnie wydaje się nam, jakbyśmy tam byli, w środku akcji. Opisy nie są jakoś specjalnie drastyczne, mimo to działają na naszą wyobraźnię i sprawiają, że czujemy się jakbyśmy stali na placu świątyni w Choluli brodząc po kostki w krwi wymordowanych Indian. Po chwili wędrujemy wraz z bohaterką nad rzekę i chłoniemyprzyrodę, która rozpacza nad tym, co się stało, nad upadkiem świata piękna i dobra. Świata, w który wierzyła już tylko Malinalli, w który chciała wierzyć tak rozpaczliwe.



      Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że jak na książkę pełną liryzmu i baśniowości za dużo w niej nachalnego naturalizmu. W przypadku niektórych opisów można pokusić się nawet o użycie określenia: turpizm. Taka mieszanka, w której piękno języka przypowieści przeplata się z opisami czynności fizjologicznych, może stać się dla niejednego czytelnika lekturą nie do przejścia. Ja zrezygnowałam z jednoznacznej oceny - były chwile, w których historia i język "Malinche" oczarowywały mnie i wchłaniały nie tylko samą opowieścią, ale także sposobem jej wyrażania. Niestety, nie brakowało momentów, w trakcie czytania których byłam zniesmaczona lub rozbawiona przejaskrawieniami. Przesadzać nie można w niczym, w innowacyjności także.


Wydawnictwo: ZNAK
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 240
Oprawa: miękka 
ISBN: 9788324024100
 
Zapraszam na: Zielono w głowie

 

Tom 1: "Dno Czarciego Oka skrywa straszną tajemnicę. Pełno w nim okaleczonych ludzkich zwłok, a każde z ciał pozbawiono głowy. Okolice Sambora nawiedzili czarni jeźdźcy. Sieją grozę wśród okolicznych mieszkańców. Gwałcą, mordują, a co najgorsze, piją ludzką krew. Na Rusi wstaje krwawy świt, nastał czas wielkiego zamętu. Czy to kara za osadzenie na carskim tronie Borysa Godunowa? Czy nie przyszła pora, aby na tronie zasiadł prawowity władca Dymitr? Pewien młody, obdarzony rzadkimi talentami człowiek trafi niespodziewanie i wbrew swojej woli w sam środek tych wydarzeń. Znajdzie miłość i ją utraci. Utraci miłość, by zachować życie. Zachowa życie, bo jego przeznaczeniem jest ocalać innych od niechybnej śmierci. Takie jest przeznaczenie każdego, na kogo wołają Ryx."
 
Tom 2: "Kacper Turopoński wymyka się śmierci w kanałach pod moskiewskim zamkiem dzięki wrodzonemu sprytowi i... znajomości rozwiązań holenderskich budowniczych. Wkrótce potem syn słynnego inwestygatora staje się naocznym świadkiem drugiego „powrotu” cara Dymitra. Ale polityczne zmiany nie wywierają na niego takiego wpływu jak poznanie prawdziwej twarzy carycy Maryny, w której był zakochany. Niebawem Turopoński odkrywa coś więcej – prawdziwe pragnienia swego serca.
A gdy traci to, czego najbardziej pragnie, walczy bez strachu u boku lisowczyków. Czy już zawsze będzie jednym ze straceńców?"

Tom 3: oczekiwany z utęsknieniem ;)


      Na samym początku muszę szybko coś wyjaśnić - to nie są powieści o wampirach! Nie wiem, czy czytając przytoczony powyżej opis pierwszego tomu mieliście wrażenie podobne do mojego, ale od kilku lat tyle się dokoła pałęta krwiopijców, że człowiek głupieje i spodziewa się ich wszędzie. W pierwszej chwili podejrzewałam, że i tutaj natknę się na baśniowych wąpierzy, bo okładkowy zarys treści, choć ostatecznie okazuje się rzetelny, to jednak z początku jest lekko mylący. Na szczęście cykl Mariusza Wollnego to książki dla czytelników:
a) kochających historię i mających mocne nerwy oraz odporne żołądki;
b) tak bardzo kochających historię, że dzielnie pokonują mdłości na widok głów masowo zlatujących z karków;
c) ciekawych tego, jak rewelacyjnie można pisać o historii naszego kraju.

      Czas, w którym kto żyw (i kto nie żyw, co wyjaśnię poniżej) bił się o tron moskiewski, został w Rosji nazwany Wielką Smutą. Polskie interwencje, czyli knucie, spiskowanie, podbijanie, zdobywanie, mieszanie się w wewnętrzne sprawy innego kraju i próby podporządkowania go sobie (a nie zdarzało nam się to przesadnie często - trzeba to było wówczas doprowadzić do zwycięskiego końca, a uniknęlibyśmy w przyszłości całej masy "problemów"), nazwano Dymitriadami. Ten trudny i pod bardzo wieloma względami tragiczny okres zawsze wydawał mi się pełen potencjału, pociągający i pobudzający wyobraźnię. Niestety, trafiałam nieustannie na opisy nudne i politycznie przegadane: kto, skąd i dlaczego wyruszył; kto, gdzie i po co dotarł; kto, z kim i z jakim skutkiem się bił; kto, kogo i w jaki sposób zamordował, itd.

      Trzeba było Mariusza Wollnego i jego "Krwawej jutrzni", żeby mi się wydarzenia w głowie poukładały i żebym zdołała wyobrazić sobie wszystko ze szczegółami (a imaginację mam bujną, więc bywało... hmmm... interesująco). Odbyłam jedną czy dwie wycieczki w czasie, poznałam kilka cudownie ekscytujących postaci i tym samym zapałałam wielkim entuzjazmem do owych XVII-wiecznych awantur. Gdyby Pan Mariusz miał chęć, to postuluję, żeby go ustanowić narodowym twórcą podręczników do historii - ręczę, że nagle gwałtownie wzrosłaby liczba pretendentów do nauki w klasach o profilu historycznym.
 
      Książki te nie są napisane gładko, miło i przyjemnie, tego zdecydowanie powiedzieć o nich nie mogę. Nie zrelaksujecie się przy nich, nie wyłączycie myślenia, nie odpłyniecie w sympatyczną historyjkę, przy której zapomnicie o stresie i nerwach. Wręcz przeciwnie, napięcie będzie towarzyszyć Wam od pierwszej do ostatniej strony, podobnie jak nieustanne pragnienie zaglądania do źródeł, sprawdzania informacji, podążania tropem pozostawionym przez opowieść. To książka dla poszukiwaczy przygód!

      Faktów historycznych tu zatrzęsienie, wylewają się z każdej strony - nie tylko takie, które zapierają dech w piersiach tempem akcji, ale miejscami także pełne szczegółów politycznych czy koncepcji militarnych. Ja jestem zwierzem na tyle historię uwielbiającym, że w chwili, gdy ktoś o nudnych rzeczach (bądź co bądź strategie stosowane podczas wojen czy w kółko podpisywane i jeszcze częściej łamane pakty zazwyczaj mnie nie porywają) pisze w sposób intrygujący, obrazowy i niebanalny, to kupuje mnie z miejsca, z sercem i duszą:) A Mariusz Wollny właśnie w ten sposób snuje opowieść, w którą, siłą rzeczy, musiał wpleść wiele informacji, którymi wszyscy inni do tej pory mnie zanudzali. Przy okazji muszę ostrzec czytelników o słabszych nerwach: krew się tu leje już nie strumieniami, ale rzekami, a oderwane, odrąbane, odcięte głowy i inne części ciała latają stadami. Przez jakiś czas krzywiłam się z niesmakiem, bo to akurat kolację zjadłam albo za śniadanie się brałam, ale po jakimś czasie przywykłam. Do wszystkiego człowiek może się przyzwyczaić. Z zastrzeżeniem, że wszystko musiało mieć miejsce kilka wieków wstecz ;)

      Panowie szlachta uwielbiali awantury. Panowie szlachta kochali wymachiwać szabelką, siec na lewo i prawo, nie zastanawiając się, czy ma to jakikolwiek sens. Panowie szlachta zazwyczaj byli spłukani, więc każda okazja do zarobku była dla nich hasłem, by wsiadać na koń! A jeśli przy okazji można było utrzeć nosa Rosji - o, to już w ogóle szczyt szczęścia i euforia. W 1603 roku nadarzyła się cudowna sposobność - w Polsce pojawił się człowiek, który podawał się za Dymitra, syna Iwana Groźnego, prawowitego następcę moskiewskiego tronu. Wszyscy wiedzieli, że carewicz Dymitr zmarł w dzieciństwie - był to wypadek lub morderstwo, do prawdy tak wówczas, jak i dzisiaj dojść nie sposób. Młody człowiek usiłował przekonać wszystkich, iż rodzina trzymała na dworze sobowtóra, a jego samego, ze strachu o życie następcy, ukryła w klasztorze. Jak się przecież okazało - nie bezpodstawnie. Teraz Dymitr wraca i pragnie odzyskać tron zajmowany przez uzurpatora Borysa Godunowa. Potrzebuje zbrojnej i finansowej pomocy, ale w zamian może obiecać złote góry - Rosję, którą z wdzięczności uczyni katolicką, zaszczyty i bogactwa na Kremlu oraz tron dla polskiej szlachcianki, Marii Mniszchówny. Ależ Polacy zacierali ręce, ależ ich szabelki świerzbiły w pochwach... Właśnie takie były początki pierwszej Dymitriady, wyprawy na Moskwę, która rozpoczęła się rok po wkroczeniu Samozwańca w granice Rzeczpospolitej.

Nikolai Nevrev, Dymitr Samozwaniec obiecuje królowi 
Zygmuntowi Wazie wprowadzenie w Rosji katolicyzmu (1874)

       Do dziś nikt nie jest w stanie jednoznacznie stwierdzić - był Dymitr prawdziwym synem Iwana Groźnego, czy nie był. Polakom było wszystko jedno, tak czy siak nawinęła się obiecująca awantura i widoki na wzbogacenie. Dymitriady można oceniać na wiele sposobów. Polacy złapali się na haczyk obietnic i wizji panowania nad Moskwą, Samozwańcowi udało się zdobyć poparcie wielu magnatów, szlachty, a nawet polskiego króla, choć ten udzielił go nieoficjalnie. Opowiadać można jeszcze długo, ale ja postaram się zrobić to w kilku słowach: Dymitra posadzono na tronie w 1605 roku, za żonę dano mu Marynę, córkę Jerzego Mniszcha, byłego pokojowca króla Zygmunta Augusta, a za doradców zgraję Polaków. Bojarowie nie byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy - nowy władca był zbyt postępowy, bano się, że spełni obietnicę złożoną królowi polskiemu i zmieni Rosję w kraj katolicki. Niespełna rok później świeżutki car został zamordowany, jego żona uwięziona, a 27 maja 1606 roku przeszedł do historii jako "krwawa jutrznia". W Moskwie straciło wówczas życie ponad pół tysiąca Polaków.

      Jednak końca tej historii widać jeszcze na horyzoncie nie było, gdyż piernikiem pojawił się rzekomo ocalały z pogromu Dymitr (tutaj już nikt nie miał i nie ma wątpliwości, że był to bezczelny uzurpator). I tak oto stał się cud i ten, który na pewno od roku był martwy, zwołał żądnych zemsty Polaków i wyruszył "odzyskać" tron. Co ciekawe, Maryna Mniszchówna udała, że w nowym Dymitrze rozpoznaje swojego męża i wraz z nim stanęła na czele wojsk. Nie tak łatwo było jej zrezygnować z korony. Postać tej niebanalnej kobiety jest tak fascynująca, że warto poznać ją bliżej. Właśnie niedawno pojawiła się w zapowiedziach wydawniczych trzytomowa powieść Przemysława Słowińskiego "Caryca" - mam wielką nadzieję, że okaże się godna swojej bohaterki.

Maryna Mniszech

       Opowiedzieć krótko o tak dynamicznym okresie, pełnym niesamowitych zwrotów akcji i frapujących osób dramatu, nie jest wcale łatwo. Na szczęście autor "Krwawej jutrzni" nigdzie się nie spieszył i streszczać nie musiał. Stworzył cykl, w którym historia, ta prawdziwa, niemodyfikowana, jest główną bohaterką. Mariusz Wollny żongluje prawdziwymi wydarzeniami z wprawą i wdziękiem, dostosowując fabułę do prawdy dziejowej. Aż się chce takie książki czytać, pochłaniać, uczyć się z nich!

      Książki mają niezwykle nieszablonową główną postać. Kacper Ryx Junior, młodzieniec zakochany w Mniszchównie, podążający za nią wszędzie tam, gdzie podążyć się dawało, ideałem wcale nie jest, a tym samym staje się jednym z najciekawszych fikcyjnych bohaterów, z jakimi miałam przyjemność zetknąć się na łamach powieści historycznych. Chwilami tchórzliwy, patrzący przez palce na zło rozgrywające się na jego oczach, nierzadko zobojętniały na bestialstwo otaczające go ze wszystkich stron, sprawia wrażenie niezwykle realnego, wiarygodnego. Największe moje zdziwienie wywołała informacja, iż Kacper w pewnym momencie dołącza do Lisowczyków, bandy najemników, łupiących co się da i mordujących kogo popadnie. I z tej przygody, jak z każdej innej, bohater wyjdzie obronną ręką, ale nigdy już nie będzie tym naiwnym, wierzącym w sprawiedliwość i honor młodzieńcem, jakim był, wyruszając po raz pierwszy do Rosji.

      Język powieści jest nieprzeciętnie bogaty, sprężysty, wybornie oddający sposób porozumiewania się przyjęty w XVII wieku. Jednocześnie jest na tyle zrozumiały i fascynujący współczesnego czytelnika, że choć chwilami bardzo się chce, to nie można się wyrwać z tego zaklętego kręgu przygód Ryksa, historii Marii Mniszech, opowieści o Dymitriadach i ich skutkach. Ma się wrażenie, że ciekawe i porywające historie nigdy się autorowi nie kończą. Chwilami daje nam odetchnąć od moskiewskiej awantury i zabiera nas tam, gdzie dzieją się rzeczy nie mniej godne uwagi. Jednym z nich jest "polowanie" na Stanisława Stadnickiego, zwanego Diabłem Łańcuckim (co mnie szczególnie uradowało). Wypadałoby nie spać, nie jeść i nie wracać do rzeczywistości, dopóki nie przeczyta się ostatniego zdania.

      Fabuła jest idealnie skomponowana, fikcyjne zdarzenia dotyczące przygód bohatera idealnie równoważą te czysto historyczne. Listy czy pamiętniki wplecione w treść nie tylko dynamizują akcję, ale pozwalają spojrzeć na niektóre epizody z zupełnie innego punktu widzenia, dają możliwość zajrzeć tam, gdzie pozornie nawet wszechwiedzący narrator nie ma dostępu.

      Jak powiedziałam na początku - książki te nie opowiadają historii łatwej i przyjemnej. Było krwawo, tragicznie, bestialsko, był głód i nędza, rozpacz i śmierć. I pisząc o okresie Wielkiej Smuty nie można tego zignorować. Mariusz Wollny tego nie zrobił, oddał nastrój tamtych wydarzeń zgodnie z prawdą, nie bawiąc się w owijanie w bawełnę. Niejednokrotnie miałam ochotę krzyknąć nad lekturą, że już dość nieszczęść, brutalności i nieludzkich czynów tych, którzy uważali się za panów sytuacji, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie konfliktu. Niestety, pewnych faktów przemilczeć się nie da. Pewne fakty mówią prawdę o tamtych czasach lepiej i dobitniej niż tysiące gładkich, "wypłukanych" słów.

      Przygody Kacpra Ryksa wciągają od pierwszej do ostatniej strony. Cykl jest zaplanowany na trzy tomy i mam wielką nadzieję, że ostatnia część ukaże się niebawem. Polskie powieści historyczne mają się coraz lepiej, trzeba teraz tylko pójść w stronę inteligentnego i głośnego ich promowania.



Tom 1:
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 464 s.
Oprawa: miękka 
ISBN: 9788375152579

Tom 2:
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 464 s.
Oprawa: miękka 
ISBN: 978-83-7515-304-0
 
 
Polecam lektury dla dociekliwych:
* Wiaczesław Kozlakov, Maryna Mniszech, 
* Andrzej Andrusiewicz, Dymitr Samozwaniec i Maryna Mniszech,
* Jacek Komuda, Samozwaniec (t.1-4).
 
Zapraszam na: Zielono w głowie

 

Małgorzata idzie na wojnę - Wojciech Lubawski, Tomasz Natkaniec
Oj, dobra książka dwóm panom autorom wyszła! Oj, jaka pyszna! Czytałam z wypiekami, zaśmiewałam się w głos, łzę cichcem wycierałam, a po zakończonej lekturze zła byłam niczym Zagłoba na pusty kufel! Jak to tak można - rozkochać czytelnika w pannicy, która się kulom nie kłania i która niewyparzony język ma równie wielki jak serce, a potem tak go, sierotkę, porzucić na pastwę domysłów? Bo to tom pierwszy jest - niby dobrze, bo będzie więcej, ale i niedobrze, bo cierpliwość nie jest moją mocną stroną...
 
Książki nie odkładałam na później, nie wciągałam na legendarną, niekończącą się listę "muszę przeczytać, bo nie umrę spokojnie", ale zabrałam się za nią od razu. Już po opisie okładkowym wiedziałam, że są to zdecydowanie "moje klimaty". W tego typu awanturach zaczytywałam się od wczesnego dzieciństwa (może nie od niemowlęctwa, ale rodzinne podania głoszą, że zaczęłam niewiele później), począwszy od Makuszyńskiego, Przyborowskiego, Sienkiewicza. Niestety, od jakiegoś czasu ciężko mi natrafić na książkę w starym, dobrym stylu na poły wesołej, na poły wzruszającej gawędy o wspaniałych ludziach, wielkim patriotyzmie i szacunku dla tradycji. A tym razem wystarczyło mi nosem nad "Małgorzatą" pociągnąć i już wiedziałam, że znajdę tam hajduczka na miarę Baśki Wołodyjowskiej.
 
Nie chcę treści opowiadać, żeby Wam zabawy nie psuć, powiem tylko tyle, że jest sobie "panna potforra", jak ją potem jeden z bohaterów nazywać będzie, która najpierw działa, a potem dopiero myśli. Dziewczyna mieszka w Krakowie i w najbliższym czasie zamierza wyjść za mąż. Plany biorą w łeb, bo niespodziewanie pod drzwiami panny staje kolega szanownego narzeczonego, Bolek Długoszowski herbu Wieniawa (jeśli coś Wam to mówi, to mówi Wam dobrze!) i dostarcza list. Treść zwięzła: kochanie, żenić się nie mogę, na wojnę iść muszę. A jest właśnie rok 1914, Józef Piłsudski apeluje, by na Rosjan ruszyć i skończyć raz na zawsze z tyranią wschodniego zaborcy. Część (głównie młodsza) narodu mu przyklaskuje, jednak większość jest oburzona - jak to, sprzymierzać się z odwiecznym wrogiem, Austrią, żeby pozbyć się tak "ludzkiego" okupanta jakim jest Rosja? Żeby się za bardzo w wojenną politykę nie zamotać powiem tylko, że z Krakowa wyrusza I Kompania Kadrowa, a szanowny narzeczony zamierza do niej dołączyć. Panna potforra, czyli Małgorzata Szczerbińska, płonie słusznym gniewem, pakuje walizkę i ucieka z domu, żeby zamordować niedoszłego męża. I to zupełnie na serio! I powiecie mi, że to Makuszyńskim nie pachnie? :)

Jerzy Kossak, Wymarsz I Kompanii Kadrowej z Oleandrów, 6 VIII 1914 r.
Dziewczyna z początku ma bardzo małe pojęcie o tym, co się właśnie w Polsce dzieje, ale podróż tropem Januarego (ukochany ma tak uroczo niedzisiejsze imię) będzie dla niej wielką lekcją historii i patriotyzmu. Często trudną i bolesną, ale jakże jednocześnie wspaniałą. Małgorzata spotyka na swojej drodze ludzi, dla których myśl o wolnym kraju jest w owej chwili jedyną, najważniejszą pod słońcem, słucha opowieści o bohaterach, zesłaniach, o powstaniach i o walkach. Dzięki temu dojrzewa, zaczyna wiele pojmować i powoli traci zapał do ukatrupiania ukochanego. Bo może on właśnie postąpił tak, jak należało?
 
Czytaj dalej na: Zielono w głowie

Śladami Sherlocka, czyli fanatyczka na tropie

Miałam ten tekst napisać pięć miesięcy temu, ale jakoś mi umknął, bo się przestraszył zbyt dużej ilości książek, o których w pierwszej kolejności chciałam Wam opowiedzieć. Ostatnio jednak wróciłam sobie do wspomnień ze styczniowego pobytu w Londynie (zabrałam się wreszcie za segregowanie zdjęć), siłą więc rzeczy naszło mnie, żeby otworzyć im drzwi na oścież i wreszcie utrwalić tutaj jeden z przewędrowanych wówczas szlaków. Na wieczną pamiątkę...

      Stolica Wielkiej Brytanii to moje ulubione miasto, mogłabym tam wracać w nieskończoność. Czuję się w nim jak u siebie, jak w domu. Istnieje kilka prawd jasnych jak słońce: w Londynie nigdy nie zabłądzę, przenigdy nie będę się nudzić, a po powrocie moje nogi nie będą się nadawały do użytku przez kilka dobrych dni. Jest wiele czynników wpływających na moją fascynację tym miejscem, jeden z nich to na pewno życzliwość, z jaką spotykam tam na każdym kroku. Już podczas mojego pierwszego pobytu kilka lat temu wszelkie mity o angielskim wywyższaniu się, zadzieraniu nosa i traktowaniu ludzi z góry runęły z hukiem. Uśmiechnięci, sympatyczni, chętni do pomocy, cierpliwi - takie wrażenie sprawiają na mnie Brytyjczycy i tak już zawsze będę o nich myśleć. W Londynie uwielbiam to, że idąc ulicą co rusz mijam nieznajomych, którzy się do mnie uśmiechają, pozdrawiają, życzą miłego dnia.

      Samo miasto jest dla mnie miejscem przede wszystkimhistorycznym. Chodziłam po śladach władców, bohaterów, zdrajców, poetów i malarzy usiłując wypatrzeć ukrytą dla niewtajemniczonych mgiełkę, która unosi się wszędzie tam, gdzie w przeszłości działo się coś ciekawego. Podczas lektury książek, których akcja toczy się w Londynie, nanosiłam na moją własną mapę mentalną (mini-wersja sherlockowego "pałacu pamięci") miejsca ważne, intrygujące, ciekawe. Z biegiem lat liczba owych lokalizacji gęstniała, aż w końcu doszło do tego, że miałam coś do powiedzenia o niemal wszystkich zakątkach tej historycznej metropolii. Bo tam każda ulica i każdy stary budynek mówi o przeszłości - zabytki znane wszystkim, jak Tower of London, znane trochę mniej, jak dom Dickensa w dzielnicy Camden, czy zupełnie tajemnicze, niczym budynek przy Princelet Street na East Endzie, w którym mieszkał... niewidzialny człowiek ;)
 
      Od jakiegoś czasu na moim planie miasta zaczęły pojawiać się punkciki troszkę różniące się od pozostałych. Większość z Was wie, jaki tytuł ma mój ulubiony serial angielski - bodajże jedyny film w odcinkach, o którym pisałam na blogu. Jest jeszcze "Doctor Who", ale o nim raczej pisać nie będę, bo jakbym się za to zabrała, to jeszcze nabrałabym ochoty, by recenzować każdy oglądany odcinek z nowych serii, a jest ich coś koło setki - tak więc chyba Wam tego oszczędzę ;). "Sherlock" swego czasu na tyle zdołał mnie wciągnąć i zmienić w maniakalną wielbicielkę, że po obejrzeniu ostatniego dostępnego wówczas odcinka, od razu zasiadłam, by wylać moje zachwyty na klawiaturę (patrz: TUTAJ).

Sherlock lubi po dachach wędrować - lepiej stamtąd widać Londyn.
    
      Byłam zachwycona nie tylko niezwykle inteligentną fabułą i umiejętnie przeniesionymi do współczesności wątkami z opowiadań i powieści Conan Doyle'a, nie tylko rewelacyjną grą aktorską, ale także naprawdę piękniepokazanym Londynem. Co rusz za plecami Holmesa i Watsona zauważałam miejsca dobrze mi znane albo zachwycałam się tymi, których do tej pory nie zdążyłam zobaczyć. I postanowiłam, że przy najbliższej okazji muszę nadrobić zaległości. Lokalizacji przybywało wraz z każdym obejrzanym odcinkiem, niejedna okazywała się niezwykle kusząca.

      Londyn jest w "Sherlocku" jednym z głównych bohaterów i czasami przychodzi mi do głowy pytanie - czy serial tak bardzo by mi się podobał, gdyby akcja toczyła się w jakimkolwiek innym miejscu na świecie? Przepięknie sfilmowana metropolia pokazuje swoją ponadczasową duszę, jest nowoczesna, a jednocześnie wielowiekowa i pociągająca. Stosując odpowiednie filtry operatorzy kamer uzyskali specyficzną, odrobinęstaroświecką kolorystykę. Jest coś niesamowitego w tym, że każde londyńskie miejsce, które zostaje przez filmowców ukazane w sposób, zdawałoby się, tendencyjny, podkolorowany i upoetyczniony, w rzeczywistości okazuje się być dokładnie takie samo albo nawet jeszcze ciekawsze. Stolica Anglii nie potrzebuje upiększaczy.

"Tylko zabierz mnie do Londynu. Muszę znów poczuć to miejsce, odetchnąć jego atmosferą. Usłyszeć bicie jego serca." Sherlock Holmes
 
       Moją włóczęgę śladami serialowego Sherlocka Holmesa zaczęłam właściwie już w chwili, gdy w środku nocy wysiadłam z busa, który przywiózł mnie z lotniska - przystanek znajdował się na Baker Street, niemal naprzeciwko słynnego muzeum. I nie ma najmniejszego znaczenia, że serial BBC był kręcony gdzie indziej, a najsłynniejszą ulicę świata "grała", umiejscowiona kilka przecznic dalej, North Gower Street. Miejsce, w którym mieszkał powieściowy bohater, obrosło jego legendą do tego stopnia, że prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie niż uwierzę, że istnieje ktoś, kto patrząc na tabliczkę z nazwą tej ulicy myśli o czymś innym.

    
      North Gower Street, czyli ulica, przy której mieszczą się słynne drzwi, słynna kołatka i słynny bar kanapkowy, była rzut beretem od mojego hostelu. Dotarłszy na miejsce usiłowałam znaleźć kogoś, kto zrobiłby mi zdjęcie na tle wejścia do serialowej świątyni dedukcji. Niestety, byłam zmuszona pstryknąć sobie "selfa", bo ulica pustką stała, a jedyną żywą istotą w okolicy był wiatr, z premedytacją dmuchający mi w parasol. I nawetSpeedy's jakiś taki opuszczony i smutny był. Dziwne wrażenie robi ten nowoczesny wieżowiec obok uroczych, starych kamienic - w Londynie takie połączenie wcale nie jest na porządku dziennym.

A w szklanym, niezbyt wysokim, wieżowcu siedzi i knuje diaboliczny Magnussen.
Pierwsze spojrzenie na nowe mieszkanie, czyli zakładamy spółkę dedukcyjną.
Fotka promocyjna z pierwszych serii - tu jeszcze nie wiemy, 
że ilekroć Mycroft kołatkę wyprostuje, tylekroć Sherlock ją przekrzywi.
Szkoda, że numer 221b zostaje zdjęty od razu, jak tylko kamery zostają wyłączone.
Kołatkę przekrzywiłam osobiście (no bo jak to tak? żeby Mycroft miał ostatnie słowo?;)
Sherlock udaje, że jest sympatyczny:)
Zamalowane graffiti Moriarty'ego;)
Kadr z filmu - graffiti "zdobi" ścianę naprzeciwko mieszkania Holmesa i Watsona.

      Byłam świeżo po obejrzeniu trzeciego sezonu, więc koniecznie musiałam sprawdzić, jak to jest z domem przy Leinster Gardens - jest tam jakaś atrapa budynku, czy też takie dziwo zostało wymyślone na potrzeby serialu? Zakładałam, że jednak coś musi być na rzeczy, bo scenarzyści przyjęli sobie za punkt honoru korzystanie z lokalizacji istniejących naprawdę. Pewnie dlatego, żeby nakręcać turystykę dzięki takim jak ja:)

      I faktycznie - w dzielnicy Bayswater, obok "The Henry VIII Hotel" (miałabym drobne obawy przed wynajmowaniem tam pokoju - a nuż nocami wałęsają się po korytarzach bezgłowe zjawy?), znajduje się budynek, który dla niewtajemniczonych będzie tylko kolejną białą, wiktoriańską kamienicą. W rzeczywistości jest to front nieistniejącego domu - fasada powstała w czasach budowy londyńskiego metra i kryje za sobą otwór nad torami, którym parowozy wypuszczały nadmiar pary. Tak, tak, nie pomyliłam się, początkowo tunelami metra (a raczej tuby vel rury, bo w Londynie nie używa się przyjętego na całym świecie określenia miejskiej kolei podziemnej - napisy głoszą "underground", autochtoni mówią "the tube") jeździły pociągi napędzane parą. Podczas budowy tuneli nastąpiła konieczność wyburzenia dwóch domów przy Leinster Gardens. Przypuszczam, że w większości miast na świecie nikt by się tym nie przejmował, ale Anglicy nie zamierzali dopuścić do zniszczenia specyficznej architektury ulicy. Zbudowano atrapę budynku i teraz stoi tam sobie dom, w którym nie można zamieszkać, który nie ma prawdziwych drzwi ani okien, ale który znakomicie przydał się Sherlockowi do tego, by zmusić Mary do wyznania całej prawdy i tylko prawdy o jej podwójnym życiu. To miejsce naprawdę intrygujące, jeśli tylko ma się świadomość jego niezwykłości.

Drzwi bez klamek...
Mary przed budynkiem, który jest tylko ścianą. W filmie kamera robi lot do góry i pokazuje nam tory, które znajdują się za fasadą - 
i to wcale nie była grafika komputerowa! 
Fałszywe okna przy Leinster Gdns 23/24.
Tutaj Mary mija "The Henry VIII Hotel".

Zdziwiłabym się, jakby w tym hotelu nie straszyły bezgłowe zjawy...
Następne drzwi już nie są prawdziwe ;)
 
A tutaj znalezione w sieci zdjęcie tego, co znajduje się za fałszywką.
    
      Kolejnym punktem programu, zrealizowanym już dnia następnego, była ekskluzywna dzielnica Belgravia, gdzie mieszkała serialowa Irene Adler. To piękna i spokojna okolica, choć przecież znajdująca się rzut beretem od pałacu Buckingham. Kamienica, która "grała" w odcinku "Skandal w Belgravii" rezydencję tajemniczej Dominatrix, znajduje się przy Eaton Square, ulicy ciągnącej się w nieskończoność wzdłuż przyjemnego paska zieleni. Idzie człowiek i idzie, szuka tego numeru 44 i szuka, i dojść nie może. Jest więc czas na to, by poczynić kilka interesujących obserwacji.

      Po pierwsze - przy większości domów stoi ekskluzywna limuzyna, ale nie są to krzykliwe samochody rzucające się w oczy wielkością lub dziwacznością. Dużego czołgu nie byłoby gdzie zaparkować, bo miejsca przed kamienicą każden jeden ma niewiele. Są to auta drogie, ale stylowo normalnie wyglądające:) Po drugie - mimo iż ceny domów w tej okolicy są niewyobrażalnie wysokie, to jednak umiar, elegancja i zamiłowanie do symetrii, tak zachwycające mnie na londyńskich ulicach, również tę dzielnicę wzięły w swoje posiadanie. Naprawdę ślicznie prezentują się te rezydencje, białe, gustowne i szykowne, stojące w szeregu niczym dziewiętnastowieczne panny wchodzące na swój pierwszy bal. Po trzecie - na schodach prowadzących jednej z kamienic stał sobie najprawdziwszy szofer, w uniformie! Uśmiechnęłam się do niego przechodząc, bo tak mi się go trochę żal zrobiło, samotnego i nudzącego się w oczekiwaniu, aż pracodawca załatwi swoje sprawy. Nagle poczułam się jak księżniczka z bajki, bo ten przeuroczy człowiek ukłonił mi się i powiedział, oddając uśmiech: "Good day, ma'am." Ach, ten Londyn!:)

Piękne kadry to także zasługa stonowanych i wysmakowanych kostiumów.
Sprawdziłam - w drzwiach nie ma wizjera, przez który towarzyszka Irene rzekomo sondowała Sherlocka.
Dźwig z kamerą na tej ulicy - to musiała być rewolucja!
 
      Puściłam się w dalszą drogę, zahaczyłam o Buckingham Palace ("A Scandal of Belgravia"), Scotland Yard (miejsce pracy uroczego inspektora Lestrade'a), przeszłam obok Big Bena (Moriarty w "A Scandal of Belgravia"), dotarłam do Trafalgar Square ("The blind banker") i pokrążywszy jeszcze trochę po okolicy, wróciłam do hostelu. Kawał świata przeszłam, ale to bynajmniej nie był koniec:)

Big Ben na zdjęciach nie do końca oddaje swoje piękno -
w rzeczywistości to przepiękna, koronkowa robota.
 
Moriarty też ma komórkę:)
W tle - kościół St. Martin-in-the-Fields.
Trafalgar Square zdecydowanie należy do moich ulubionych londyńskich miejsc.
National Gallery - w tym budynku znajdują się skarby bezcenne 
(przede wszystkim "Słoneczniki" Van Gogha!).

W tle - Horse Guards Parade.
    
      Na wieczór miałam zaplanowaną wyprawę do Barbican Centre i spotkanie z Davidem Tennantem, ale tak się cudownie złożyło, że dwa kroki od teatru znajduje się najważniejsza, po North Gower Street (pseudonim "Baker Street"), sherlockowa lokalizacja. Szpital św. Bartłomiejanależy do najstarszych europejskich lecznic - został założony w 1123 roku! Ufundował go krzyżowiec, który rozchorował się ciężko podczas wyprawy do Ziemi Świętej. Ukazał mu się wówczas święty Bartłomiej prosząc o to, by rycerz, powrocie do domu, założył w Londynie klasztor i szpital dla ubogich.

      Kompleks szpitalny wygląda zachwycająco, a przy tym wzbudza wielki szacunek. Przetrwał wszelkie dziejowe katastrofy, z Wielkim Pożarem w 1666 roku i bombardowaniem miasta w czasie II wojny światowej na czele, przez bardzo długi czas był miejscem, w którym leczono najcięższe i najtrudniejsze przypadki, znakomicie wyposażonym i zatrudniającym medyczne sławy. W chwili obecnej znajdują się tam już tylko laboratoria, ale nadal jest to lokalizacja bardzo ważna dla całej ludzkości. Szpital pozostaje centrum badań i nauki, przede wszystkim w zakresie kardiologii i leczeniu raka. Z ciekawostek - St. Bart's Hospital był miejscem egzekucjiszkockiego rewolucjonisty Williama Wallace'a (jest tu ktoś, kto nie pamięta "Braveheart"?).

      Było już ciemno i mocno padało, ale ja nigdzie się nie spieszyłam. Dokładnie obejrzałam sobie wszystkie budynki kompleksu rozmyślając nad przeczytaną wcześniej historią tego wspaniałego miejsca, a następnie zbadałam je ze wszystkich możliwych stron snując teorie na temat cudownego ocalenia Sherlocka po tym, jak na oczach Watsona skoczył na łeb na szyję z dachu szpitala. Stałam sobie w miejscu, w którym John patrzył na sfingowane samobójstwo przyjaciela i dedukowałam, bo należę do tych, którzy za grosz nie ufają opowieści, jaką Sherlock uraczył Andersona. I teraz już wszystko wiem, ale nie powiem, bo jeszcze na mnie Steven Moffatnaśle Scotland Yard:)

Moja ulubiona scena w "The empty hearse":)
Kompleks szpitalny naprawdę robi wrażenie - cudowna architektura.
Budka, ławka, mokry bruk i Benedict Cumberbatch.
Budka, ławka i mokry bruk, tylko Cumberbatcha, jak na złość, zabrakło.
John nie widział ulicy i chodnika przed budynkiem, z którego skoczył Sherlock, 
bo zasłaniał mu je niski budynek niewiadomego przeznaczenia:)
Dokładnie tutaj stał John rozmawiając przez telefon z Sherlockiem.

      Wędrówka śladami serialu zakończyła się, jak widać, odkryciem przeze mnie kolejnych ciekawych i wartych uwagi miejsc w stolicy Wielkiej Brytanii. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będę mogła zgłębiać tajemnice Londynu. A na deserek - zdjęcie z księgarni w Opactwie Westminsterskim oraz efekt pięciominutowej wizyty w National Gallery - nigdy nie mogę się oprzeć. Na szczęście sala impresjonistów znajduje się blisko wejścia - można skoczyć na chwilkę, by rzucić okiem na cuda namalowane przez geniuszy pędzla.




      Już wkrótce - recenzja uroczej powieści retro o dziewczynie, która postanowiła dopaść swojego narzeczonego i porachować mu kości, zanim zrobi to jakiś Moskal:) Miło mi było oprowadzać Was po Londynie. Ania
 
Zapraszam na Zielonego Bloga ;)

 

Uwięziona królowa - Philippa Gregory
      Philippa Gregory trzyma poziom. Praktycznie od 1998 roku wydaje jedną powieść rocznie, a od momentu, w którym zaczęła "na boku" tworzyć "Zakon Ciemności", to nawet dwie. Oczywiście nie jestem taką fanatyczką, żeby twierdzić, iż dosłownie każda jej książka jest niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Po pierwsze - nie mam najmniejszego prawa tak uważać, bo jeszcze sporo do przeczytania mi zostało, po drugie - sporadycznie trafiają się jej z lekka słabsze pozycje. Niemniej jednak uważam, że ta kobieta nie jest w stanie wypalić się jako pisarka - jeśli już zdarza jej się popełnić coś nie do końca dopracowanego, to przez następne lata nadrabia to wieloma znakomitymi pozycjami sygnowanymi jej nazwiskiem.
 
      W tym roku Philippa wydaje "The King's Curse". Mam nadzieję, że polski tłumacz zostawi tę "królewską klątwę" w spokoju i nie ozdobi jej kolejną "księżniczką", "królową" lub "kochanką" - ileż można!? Ja wiem, że w wielu tytułach oryginalnych owe pannice widnieją, ale niezaprzeczalnym faktem jest, iż w polskich wersjach jest ich o wiele więcej. (Rety, te dygresje mnie wykończą - zapominam międzyczasie, o czym miałam pisać. I Wy pewnie też...) Otóż "The King's Curse" będzie opowiadać o Margaret Pole, córce Izabelli Neville, będącej jedną z latorośli Ryszarda Neville'a (zainteresowanych, a niekojarzących człowieka, odsyłam do mojej recenzji "Córki Twórcy Królów"). Gregory jak nikt inny potrafi wyłuskać z historii kobiety, o których warto pisać i których losy, choć mało popularne, są równie fascynujące, jak powszechnie znane wydarzenia pierwszoplanowe.

      Tak więc na powieść o Margaret poczekamy pewnie do przyszłego roku, a na razie nasi księgarze szykują miejsce na półkach "Białej księżniczce", opowieści o Elżbiecie York, która w Anglii została wydana w zeszłym roku. Na razie powiedzieć o niej nic nie mogę, dam Wam znać, jak już ją przytulę do serca, ale jestem dobrej myśli, bo poprzedzała ją wspomniana wyżej, napisana z lekka po łebkach, "Córka Twórcy Królów" (a po spadku formy następuje u angielskiej pisarki tendencja wzrostowa). Wiedzy historycznej było w niej sporo, ale dało się wyczuć, że została chyba trochę za szybko do druku oddana - stylowi zabrakło głębi. A więc z niecierpliwością, zacierając ręce w oczekiwaniu na opowieść o żonie Henryka VII, wracam dzisiaj do "Uwięzionej królowej", która w Polsce pojawiła się jesienią zeszłego roku, a w rzeczywistości powstała dość dawno - premiera oryginału miała miejsce sześć lat temu.

 

     Gregory ma pełne prawo do tego, by większość jej powieści tytułować mianem historycznych. Tło, jakimi je ubarwia, zachwyca szczegółami, intensywnością, pozwala wczuć się w sytuację bohaterów żyjących w czasach tak bardzo odległych od naszych. Nie zawsze robi to dosłownie, korzystając z podanych na tacy opisów - często smaczków, drobiazgów, pasjonujących elementów układanki, z której wyłania się obraz opisywanych czasów, trzeba szukać w zachowaniu postaci, w ich rozmowach, w tym jak i o czym myślą, co czują, jaki mają stosunek do innych. Dzięki temu każda strona, każdy akapit powieści angielskiej pisarki, która jest jednocześnie historykiem, przynosi nam moc satysfakcjonujących wiadomości i interesujących faktów. I tylko od nas zależy, czy wszystkie je odnajdziemy i będziemy potrafili ułożyć z nich wizję czasów, o których czytamy, czy nasza wyobraźnia przeniesie się dzięki temu do Anglii, która już dawno nie istnieje.

      Ja przenoszę się za każdym razem, książki Philippy Gregory są dla mnie wehikułem czasu i kopalnią wiedzy dotyczącej życia społecznego, obyczajów, zachowań i wydarzeń historycznych. Nie jestem oczywiście czytelnikiem biernym i bezkrytycznym, doczytuję, poszukuję innych źródeł, konfrontuję i dzięki temu wiem, które elementy należą do znanych historykom faktów, które to przypuszczenia, a które są stricte fikcją użytą przez autorkę do ubarwienia fabuły. Przede wszystkim doceniam to, iż wyobraźnia powieściopisarki, z której ma w pełni prawo korzystać, bo w końcu beletrystyka to nie teksty akademickie (których, swoją drogą, ma Gregory na koncie bardzo wiele), zawsze idzie w parze z tym, co prawdopodobne, co mogło rzeczywiście mieć miejsce, co jest umotywowane zachowaniami i sposobem myślenia ludzi średniowiecza i renesansu.
 
      Nie inaczej jest w przypadku "Uwięzionej królowej" ("The other queen"), która wypuszcza nas z macek londyńskiego dworu królewskiego - akcja kilku poprzednich powieści, ułożonych nie wg daty wydania, ale wg czasu akcji, toczy się wokół króla, którego imienia wymieniać nie trzeba i jego kobiet (żon, kochanek i córek). Tym razem siedzimy sobie z dala od sceny, przez którą przewalają się główne historyczne wydarzenia, krążymy między prowincjonalnymi posiadłościami należącymi do jednej z najlepszych angielskich rodzin i obserwujemy troje bardzo różnych ludzi. Los (zwany także Elżbietą I) zetknął ich zupełnie przypadkiem, połączył ze sobą w sposób zaskakujący i niepojęty. Te niezwykłe charaktery będą ścierać się ze sobą do tego stopnia, że najsłabszy z nich zostanie starty na proch. Potrójna pierwszoosobowa narracja pozwala nam obserwować każdego z bohaterów z różnych punktów widzenia, co sprawia, że można nazwać tę powieść trójwymiarową:)
 
Dalszy ciąg na: Zielono w głowie
Upadłe damy II Rzeczpospolitej - Kamil Janicki

Książki, które opowiadają o czasach minionych, o tym jak dawniej się ludziom żyło i czym się żyło, o społeczeństwach, zwyczajach, a przede wszystkim o ludziach niezmiennie absorbują mój wzrok i nie dają przejść obok siebie obojętnie. "Bezwzględne, zdecydowane i zabójczo niebezpieczne. Największe zbrodniarki II Rzeczypospolitej"-oto, co przeczytałam na okładce najnowszej książki Kamila Janickiego, oto, co mnie do niej przyciągnęło. 

 

      Nie jest wcale tak, że lubuję się w opisach morderstw, że uwielbiam, gdy na lewo i prawo tryska krew, a panienki z dobrych domów biegają z rozwianym włosem wymachując siekierą. No, chyba że są to powieści Agathy Christie, to wówczas owszem, mogę taką fabułę jeść garściami i jeszcze się zachwycać. Jednak niezdrowe pragnienie sensacji z życia wziętej zdecydowanie nie należy do moich cech. Fikcyjne opowieści detektywistyczne to jedno, a opisy prawdziwych, niemiłych, drastycznych wydarzeń, historie o tym, jak mordowano sto lat temu, to zupełnie coś innego. 

 

      Jednakże II Rzeczpospolita ma swoje prawa. Jak pisałam już kiedyś w recenzji wcześniejszej książki Janickiego, okres międzywojenny jest dla mnie ważny i fascynujący. Można długo wymieniać to, co mnie w nim urzeka - kontrowersyjni artyści, wielkie bale, uzdrowiska pełne elit przechadzających się po deptakach, olbrzymie pieniądze wydawane na cele reprezentacyjne, skandale i sensacje, rozwój kina, blichtr i elegancja. Czas jedyny i niepowtarzalny, o którym można czytać w nieskończoność i nigdy się nie znudzić (pomijając politykę, która była dla mnie w szkole największą udręką na historii).

 

      Kontynuując zagłębianie się w opis okładkowy "Upadłych dam..." (zagłębianie się - dobre sobie, żebym przypadkiem nie utonęła w tej notce na tyle okładki...) i kontemplując słowa: "Życie arystokracji II Rzeczpospolitej pełne było frazesów o moralności. Rzeczywistość zupełnie inna" doszłam do wniosku, że skoro książka mówi o życiu arystokracji (w końcu w tytule figurują "damy" i to wcale nie w cudzysłowie), to na pewno znajdę w niej sporo fascynujących faktów z życia wyższych sfer. A to temat niezmiennie mnie intrygujący. Byłam już do tego stopnia zaciekawiona, że od przeczytania książki nie odwiódł mnie nawet dalszy ciąg akapitu dający wyraźnie do zrozumienia, że wcale nie będę miała do czynienia wyłącznie z najbogatszymi warstwami społeczeństwa ("Hipokryzja skandale i najniższe instynkty. A upadłe damy postanowiły z tego skorzystać"). Tylko te tytułowe "damy" ciągle rzucały mi się w oczy, bo przyzwyczaiłam się jednak używać tego określenia w stosunku do kogoś innego niż dziwki, burdelmamy i guwernantki. 

 

Ciąg dalszy na: Zielono w głowie i na Obliczach Kultury

Wiedeńska gra - Wojciech Charchalis, Carla Montero

Zazwyczaj nie zamieszczam na blogu negatywnych recenzji, bo wolę polecać niż odradzać. W tym jednym przypadku zmieniłam zdanie - chcę Was ostrzec, bo naprawdę szkoda Waszego cennego czytelniczego czasu.

 

      Urocza okładka, wydanie przyjemne dla oka, nazwisko autorki, która już raz była u nas szumnie ogłaszana jako twórczyni bestsellerów. Kto jak kto, ale Hiszpanie potrafią tworzyć dobrą literaturę - pisałam o mojej miłości do niej w recenzji poprzedniej książki Carli Montero pt. "Szmaragdowa tablica" (od tamtej pory zdążyłam już sięgnąć po Mendozę i byłam oczarowana). Przypuszczam więc, że hiszpański czytelnik również na dobrej literaturze się zna i jakoś ciężko mi zrozumieć, cóż on takiego w Montero widzi. Ja widzę niewiele.

 

      O samej fabule pisać za wiele nie ma potrzeby. W skrócie "Wiedeńską grę" można podsumować wyliczanką: przepiękna, tajemnicza Hiszpanka, za którą szaleje każdy napotkany facet, szpiegowskie afery, mroczne zamczysko, a na dokładkę bardzo źli wyznawcy hinduskiej bogini snujący się po lochach w czarnych pelerynach. Was też śmiech pusty porywa? Takie klimaty można ewentualnie wybaczyć Ann Radcliffe, dziewiętnastowiecznej twórczyni gotyckich thrillerów.

 

      Pomysł na fabułę jest wręcz katastrofalny, to zlepek wątków i stylów pościąganych z najróżniejszych powieści awanturniczo-przygodowych, nie ma w niej niczego oryginalnego, niczego, co stanowiłoby indywidualny wkład autorki. Montero ma tupet mówiąc o sobie: "Piszę powieści koktajlowe w stylu Umberto Eco". Jej pisarstwo to mieszanki konwencji, tu ma rację, ale poradami Eco dotyczącymi tworzenia bestsellerów niech się nie zasłania. Włoski pisarz tworzy ponadczasową, wielką literaturę, Montero to grafomanka jadąca na opinii stworzonej z niczego.

 

      Od pierwszej strony akcja powieści wprawiła mnie w zdumienie - kult hinduskiej bogini Kali-Kamy (nie znam się wprawdzie wcale na tej mitologii, ale jakoś mam wrażenie, że to dwa różne bóstwa - w każdym razie nie znalazłam nigdzie słowa o tym, jakoby bogini śmierci łączyła się w jedną postać z bogiem miłości (Romeo i Julia pewnie by zaprzeczyli); Kalikamata owszem, ale pisane właśnie w ten sposób, a to robi wielką różnicę), angielska Secret Service, morderstwo, pakt o nieagresji między Austro-Węgrami i Rosją, zamek w Szkocji, rozwlekle wyjaśniona filozofia kalikamanistów, nieustanne zmiany scenerii, czasów, bohaterów, listy pisane przez kogoś do kogoś mocno chaotycznie - to wszystko sprawiło, że czułam się zagubiona i zniecierpliwiona. Przez większą część lektury zastanawiałam się, ile jeszcze zniosę. Zaczęłam się odrobinę wciągać dopiero po tym, jak zmęczyłam 2/3 powieści, a to zdecydowanie za późno, jak na mój gust.

 

      O stylu Montero już pisałam. Z racji faktu, iż "Wiedeńska gra" jest jej debiutem, technika, którą się posługiwała przy pisaniu jest jeszcze gorsza niż w przypadku "Szmaragdowej tablicy". Dialogi są tak sztuczne, sztywne i intelektualnie wyprane, że miałam wrażenie, iż czytam wstępny szkic, a nie efekt końcowy. Zbyt afektowane, pretensjonalne opisy, a obok wrażenia rodem z zeszytów ośmiolatków ("Pamiętam, ukochany, że widok kostki angielskiego mydła firmy Woods of Windsor, które pachniało talkiem, kojarzy mi się ze starannym myciem rąk" - no błagam!!!) przepełniają tę powieść od pierwszej do ostatniej strony. W chwilach, w których główna bohaterka, znana jako markiza Engracia María Ana Isabel Alsasúa Álvarez de Guillena de Vilamar, usiłuje być zabawna jest tylko przewidywalna i nudna, a do tego nienaturalna. Sceny, które mogłyby wnieść coś nowego, odrobinę świeżości i inteligencji, raz za razem rozczarowują sztampowością.

 

      Kompletny brak głębi, rysu historyczno-obyczajowego, kontekstu społecznego - a miał być przecież cesarski Wiedeń w tle... Tła brak, chyba że ktoś za takowe uzna pomruki spiskowców odprawiających coś na kształt czarnej mszy dla hinduskiej bogini. Przykro mi bardzo, bo zawsze w każdej książce usiłuję znaleźć coś, co jest warte uwagi. Tym razem mi się nie udało, bo "Wiedeńska gra" jest naiwna, nużąca i bzdurna.

 

Czytaj też na: Zielono w głowie i na Obliczach Kultury

Philippa Gregory "Czarownica"

 

"Anglia za panowania Henryka VIII - czasy pożogi i polowań na czarownice. Władca, po zerwaniu z Rzymem, podporządkowuje sobie angielski kościół, a jego wasale palą posłuszne papiestwu opactwa. W hrabstwie Castelton z płonącego klasztoru ratuje się tylko jedna osoba - nowicjuszka Alys. Przygarnia ją wiejska znachorka ciesząca się sławą czarownicy i odkrywa w dziewczynie dar, jaki niewielu posiada. Niebawem w okolicy wybucha zaraza i wieść o umiejętnościach Alys dociera do zamku. Kiedy jej kuracja przywraca zdrowie staremu lordowi, ten żąda, aby pozostała przy nim na zawsze. Tymczasem w całym kraju trwa polowanie na heretyków i czarownice…"

 

      Recenzje książek historycznych zaczynam zazwyczaj od opowiedzenia Wam o ciekawostkach dotyczących postaci, które w nich występują - uważam, że przeszłość i losy prawdziwych ludzi są bardziej ekscytujące od najwymyślniejszej fabuły. Czy może być inaczej, gdy zabieram się za tekst o jednej z powieści Philippy Gregory? Owszem, może. Też się zdziwiłam, bo angielska pisarka przyzwyczaiła mnie do tego, że sięgając po coś, co wyszło spod jej pióra (klawiatury raczej) otrzymam kolejny wciągający tom pełen nazwisk znanych z podręczników do historii i starych kronik oraz faktów udokumentowanych przez dziejopisarzy. "Czarownica" jest inna. Gregory napisała kilka powieści, które ciężko nazwać stricte historycznymi, ale ta jest jak dotąd jedyną, po którą sięgnęłam.

 

      Fantastyką czy też mdłym romansidłem, w pełnym tych słów znaczeniu, oczywiście nie jest. Philippa słynie przecież ze znakomitych opisów życia, które toczyło się pod rządami Plantagenetów i Tudorów, z tego, iż obraz dziejów układa z dziesiątków drobnych elementów, które ukrywa w dialogach, monologach, sposobie zachowania i myślenia postaci. Autorka wykorzystała świat znany nam z innych jej powieści (tych, które powstały zarówno przed "Czarownicą", jak i po), położyła go na stolnicy i postanowiła trochę pozagniatać, trochę rozwałkować, trochę ponakłuwać, jednym słowem odrobinę się nim pobawić i ulepić z niego coś nowego. To, co powstało jest oryginalne, zaskakujące, z lekka szokujące. I bardzo, bardzo mi się taka intrygująca mieszanka podobała.

 

      Postaci historyczne niemal tu nie występują, pałęta się tam gdzieś w tle Henryk VIII i jego siepacze, niemniej jednak bohaterowie, których stworzyła wyobraźnia powieściopisarki znakomicie wpisują się w czasy, w jakich przyszło im żyć. Zarówno dwór możnego lorda, jak i wiejskie chaty zaludniają charaktery pełne życia - ciężko pozbyć się wrażenia, że są żywcem przeniesione z rzeczywistości. Ich postępowanie nieraz zaskakuje, powoduje zdumienie, irytację, wściekłość, a to z kolei świadczy o tym, jak bardzo są żywe, plastyczne i prawdziwe - bo przecież ludzie tacy właśnie są, zmienni i nieprzewidywalni. Bohaterów "Czarownicy" wręcz lubi się nie lubić :) A przy tym nie raz i nie dwa kibicuje się ich planom, marzeniom, małym spiskom i wielkim zdradom. Reasumując - znakomicie wymyślone postaci, dwuznaczne i nieszablonowe, sprawiają, że nie można pozostać obojętnym, zmuszają do zajęcia stanowiska, do potępienia lub zaaprobowania tego czy innego ich działania.

 

      Gregory zawsze fantastycznie konstruuje swoje bohaterki - są one pełne życia, zmienne, inteligentne, prawdziwe. Czasami czujemy do nich sympatię, ale to wcale nie znaczy, że parę rozdziałów dalej nie zmienimy zdania, bo tak jak ich historyczne wzorce nigdy nie postępują jednoznacznie, nie są do końca ideałami lub potworami, wahają się, czynią dobrze lub źle, słuchają właściwych doradców, a czasami wręcz przeciwnie. Podobnie jest z Alys, główną bohaterką "Czarownicy". Momentami można ją zrozumieć, chwilami nawet polubić. Nie jestem w stanie potępić jej dążenia do wygodnego, spokojnego życia, w którym miałaby zapewniony dostęp do wiedzy, ciepłego łóżka i miłości, zwłaszcza iż przez pierwszych kilkanaście lat swojego życia w nadmiarze zaznała ubóstwa, zimna i obojętności. Z czasem okazuje się, że Alys jest zdolna do wszystkiego, ambicja każe jej nie baczyć na konsekwencje i iść do celu po trupach - i to dosłownie. Z niedowierzaniem obserwujemy jej działania zastanawiając się, co dumna dziewczyna wymyśli nowego, by zbliżyć się choć trochę do upragnionego ideału życia.

 

Ciąg dalszy na: Zielono w głowie i na Obliczach Kultury

Szubienicznik. Falsum et verum - Jacek Piekara

Może niektórzy z was pamiętają moje zachwyty nad pierwszą częścią nowej powieści Jacka Piekary? "Szubienicznik" wciągnął mnie w wir szlacheckich biesiad i fascynujących gawęd, oślepił błyskiem szabel rąbiących na lewo i prawo z prędkością światła, oczarował lekkim, a jednocześnie wspaniale dopracowanym stylem, a nade wszystko zdenerwował brakiem zakończenia:) No bo jak można było mnie i moją wyobraźnię przenieść w przeszłość, rozkochać w bohaterach, niemal przebrać w XVII-wieczne fatałaszki, a potem porzucić gdzieś w nieokreślonym czasie i nie wiadomo jakiej przestrzeni? W dodatku w takim momencie, że pozostało mi tylko zgrzytanie zębami - szlachecki temperament takiego rozwiązania nie preferuje, ale białogłowie nie wypada od razu po broń sięgać. Cliffhanger to zabieg literacki, który toleruję tylko wówczas, gdy natychmiast mam pod ręką dalszy ciąg historii, a w tym przypadku nie bardzo było wiadomo, kiedy ten dalszy ciąg nastanie.

      Pocieszając się stosem innych fascynujących książek doczekałam do chwili, w której mogłam zasiąść nad kuflem (herbaty oczywiście, a Wy co myśleliście?) i drugą częścią "Szubienicznika". Nie zważając na to, że jestem w trakcie czytania jakiejś innej powieści porwałam "Falsum et verum", żeby wreszcie się dowiedzieć kto i na jakiej podstawie śmiał oskarżyć kryształowego, jak mniemałam, bohatera o morderstwa i gwałty! Wygłodniała rzuciłam się na pierwszy rozdział, z oburzeniem wysłuchałam oskarżeń, pochłonęłam wyjaśnienie zagadki i... powietrze ze mnie uszło.

      Jakoś tak z lekka rozczarowana byłam - żadnych fajerwerków, trochę to naciągane, do wątku fabularnego niczego nie wnoszące, ogólnie nic wielkiego, a przynajmniej nie tak wielkiego, jak się spodziewałam. A miałam prawo, bo akcja w pierwszym tomie toczyła się wartko i była na tyle zaskakująca oraz oryginalna, że narobiła mi smaku na więcej. Jestem przekonana, że działania imć Rokickiego sens głębszy mają, ale "Falsum et verum" zdecydowanie zasługuje na więcej. W chwili obecnej to mocny kandydat na to, by stać się najsłabszą częścią cyklu. Z lekką nieufnością odłożyłam więc szlacheckie przepychanki na później, by najpierw, jak Pan Bóg przykazał, skończyć to, co czytałam wcześniej. 

      Potem było już lepiej, niemniej jednak było mi żal zmarnowanego trochę potencjału fascynującego cliffhangera. A wypadałoby, żeby jednak coś z oskarżenia podstarościego Zaremby wyniknęło już teraz. Moim skromnym zdaniem o wiele lepiej by "Szubienicznikowi" zrobiło, gdyby nie był podzielony na tomy. Wówczas "Falsum et verum" byłoby częścią większej całości i nikt nie zwróciłby uwagi na to, że jednak trochę się od rewelacyjnego początku opowieści różni. 

      Upał rozleniwia. Okrutnie męczy biednego podstarościego, który nieustannie ukrywa się w chłodnej piwniczce, by oddawać się lekturze i rozmyślaniom. Gorąco buchające ze stron powieści rozleniwiło też trochę autora, bo akcja wlecze się niespiesznie, opowieści wciągają trochę mniej niż te serwowane w tomie pierwszym, a sarmacka brać snuje się po kartkach, przesiaduje nad winem i gada, byle gadać. Tylko że z tego gadania za wiele nie wynika. Tempo akcji zwalnia, a fabuła jakoś nie chce się kleić. Kolejne wątki pojawiają się niespiesznie. Na szczęście powoli, wraz z każdą przeczytaną stroną, obraz całości nabiera barw. 

      Piekara niczego na razie nie wyjaśnia, ogranicza się do dokładania zagadek, półsłówek i niedomówień oraz dziwnych, podejrzanych zachowań bohaterów, a czytelnik może sobie tworzyć tyle teorii spiskowych, ile tylko ma ochotę. Wydaje Wam się, że podstarości jednak ma coś na sumieniu? No to z takim mniemaniem zostaniecie, bo dalszego ciągu ani widać, ani słychać. Prawda jest taka, że na żadne pytanie, które zrodziło się w moim zachwyconym umyśle w trakcie lektury "Szubienicznika", w "Falsum et verum" odpowiedzi nie znalazłam, a śledztwo prowadzone przez bohatera nawet na krok do przodu się nie posuwa (a przynajmniej nie jest nam w tym tomie objawione co z czym połączyć, żeby cokolwiek pojąć) - potwierdza to tylko moje przekonanie o słuszności wydania tej powieści bez dzielenia jej na części.

      Na całe szczęście styl gawędziarski, tak znakomicie współgrający z ironią, którą autor stosuje, by opowiadać o sarmackiej mentalności i przywarach narodowych naszych przodków dominuje tutaj tak samo, jak w "Szubieniczniku". A jest on przecież, obok pełnokrwistych i żywych bohaterów, największą zaletą tej historii, tak cudownie prezentującej nam obraz Rzeczypospolitej Szlacheckiej, jej wspaniałości, ale przede wszystkim niedoskonałości i ułomności. Liczne dialogi i monologi sprawiają, że dogłębnie poznajemy poglądy i przekonania prezentowane przez szlachtę, a co za tym idzie, kreślimy w wyobraźni obraz barwny i plastyczny - a to jest sukces Piekary niewątpliwy.

      Z lekka niższy poziom kontynuacji wcale nie zmniejszył mojego apetytu na dalszy ciąg opowieści. Mam nadzieję, że się nie zestarzeję czekając na niego, bo z punktu widzenia autora przedłużanie oczekiwania może i jest frajdą, ale czytelnikowi cierpliwość czasem też może się wyczerpać. I tylko patrzeć, jak wielbiciele Jacka Piekary jakiś rokosz urządzą ;)

 

Czytaj też na: Zielono w głowie i na Obliczach Kultury

Piegowate przedszkolaki też żyły w czasie wojny

Wszystkie moje mamy - Renata Piątkowska, Maciej Szymanowicz
Czy warto czytać dzieciom książki o wojnie? Pani bibliotekarka powiedziała mi ostatnio, że rodzice nie mają najmniejszej ochoty na poruszanie tego tematu w rozmowach ze swoimi pociechami - było, minęło, więc po co straszyć i smucić? A przecież opowiadanie dzieciom o tym, co się wówczas działo i jak to wpływało na życie ludzi wcale nie musi być dla nich przeżyciem traumatycznym. Bardzo wiele zależy od nas (i mam tu na myśli nie tylko rodziców, ale także wujków i ciocie, opiekunów, dziadków i tym podobne "instytucje" - najważniejsze dla każdego malucha), od naszej wrażliwości i umiejętności. Nie trzeba wcale szeptać synkowi na dobranoc historii żywcem wyjętych z utworów Borowskiego, z pól bitew, nie trzeba opisywać łapanek, wyciągania ludzi z domów, nie trzeba córeczce uświadamiać, na ile sposobów można było zabić człowieka. Wyważone i roztropne przedstawienie tematu naprawdę nie jest trudne - wystarczy pokazać dziecku wojnę z punktu widzenia jego rówieśników. A jak ktoś nie czuje się na siłach, to proszę bardzo - oto cudowna pomoc:

 

 

 
 
      Ja zaczęłam parę lat temu, w momencie, gdy dziecię moje jakieś pięć wiosen skończyło, od "Asiuni". Na bibliotecznej półce każda pozycja ilustrowana przez Macieja Szymanowicza długo się przed naszym wzrokiem uchować nie mogła, bo od momentu, w którym oboje pokochaliśmy miłością nieśmiertelną "Duszki, stworki i potworki" Doroty Gellner ozdobione przez tegoż artystę (o jego pracach to ja kiedyś post machnę, bo, jak słońce na niebie, wart tego jak mało kto), jego charakterystyczne obrazki są dla nas gwarancją świetnej zabawy. Tak więc najpierw zauważyłam znajome kreski i specyficzną kolorystykę, a dopiero potem zainteresowałam się tematyką książki. I bardzo, ale to bardzo mnie ona ucieszyła...
 
      Zdaję sobie z tego sprawę, że być może ja z moim Bąblem dość wcześnie zaczęliśmy sięgać po tego typu lektury. Jakoś szybko znudziły się nam Kubusie Puchatki, dzielni Budowniczowie i przeróbki baśni braci Grimm, przerzuciliśmy się więc na Narnię, oryginalnego Andersena i uwielbiane na wszystkie sposoby książki o starożytnym Egipcie i mumiach:) I gdzieś tam po drodze pojawiła się właśnie "Asiunia", bodajże pierwsza książka z serii "Wojny dorosłych - historie dzieci" Wydawnictwa Literatura. Zanim zaczęliśmy ją czytać, trochę synkowi opowiedziałam po swojemu, żeby wiedział, skąd Niemcy w ogóle wzięli się w Polsce, czym była okupacja i jak wpływała na ludzi. A po lekturze nie zauważyłam u niego jakichś tików nerwowych, bezsenności, nadpobudliwości, lęku przed żołnierzami czy płaczu, że mu tatę zabiorą - takich reakcji boją się rodzice odsuwający od siebie myśl o opowiadaniu dziecku prawdy o wojnie.
 
ilustracja M. Szymanowicza do "Asiuni"
 
      Nie widzę lepszego sposobu na to, by mieć swój wkład w chronienie przyszłych pokoleń przed popełnianiem błędów ich przodków. Nie osłonimy dzieci przed wiedzą o nieszczęściach, jakie spotykają ludzi w czasie konfliktów zbrojnych, bo filmy i gry już wkrótce będą się wciskać w ich życie najmniejszymi szparami. Zacznijmy więc odpowiednio wcześnie pobudzać w nich empatię i uświadamiać im, że zabijanie wcale nie wygląda tak jak na ekranie telewizora i komputera. Moim zdaniem nauczenie małego człowieka wrażliwości na krzywdę, jaka działa się jego rówieśnikom w czasach nie tak bardzo odległych, nie odgrodzonych od nas wcale mgłą wielu wieków, jest ważną podstawą całego procesu wychowania. Chodzi tylko o to, by zrobić to w odpowiedni sposób. Nie trzeba zaczynać opowieści o wojnie w chwili, w której nasza pociecha skończy trzy, cztery czy pięć lat, każdy rodzic jest w stanie wyczuć odpowiedni moment, ale przemilczeć sprawy nie wolno.
 
      Książki z serii, którą zaprezentowałam powyżej, opowiadają o życiu pod okupacją z punktu widzenia dziecka. Nie epatują okrucieństwem, nie mówią o zabijaniu, wiele rzeczy pozostaje w domyśle - od nas zależy to, czy i jak zagłębimy się w wyjaśnienia. Niektóre z nich, jak "Bezsenność Jutki", nadają się dla trochę starszych dzieciaków, a idealna do tego, by zacząć, jest książeczka Renaty Piątkowskiej "Wszystkie moje mamy", która właśnie niedawno zwyciężyła w konkursie Przecinek i Kropka na Najlepszą Książkę Dziecięcą 2013 roku.
 
Ciąg dalszy na: Zielono w głowie i na Obliczach Kultury
Kobiety, które zawładnęły Europą - Jean Des Cars

Współcześni historycy i pisarze spoglądają w stronę kobiecych postaci przewijających się przez dzieje świata z ciekawością, nierzadko z zachwytem. Przez setki lat bagatelizowane i marginalizowane, dzisiaj odzyskują należne im miejsce wśród największych bohaterów naszej przeszłości. Kiedyś ich narodziny stawały się przyczyną rozpaczy królewskich ojców, a wręcz całych narodów. W przeszłości pozbawiane środków do życia, bezsilne, odsuwane, dziś są tematem badań i dyskusji, rehabilitowania ich na każdym polu, wręcz gloryfikowania. Czy można się temu dziwić, skoro mimo wszelkich przeciwności losu, mimo kłód rzucanych pod nogi, upychania po fraucymerach, alkowach czy klasztorach, mimo walki, jaką musiały toczyć o wykształcenie, wielu kobietom udało się dojść do bajecznej wręcz władzy? Od urodzenia spychane na bok, niezauważane, pomijane w kolejności do tronów, w kółko słyszały, jaką to tragedią było ich pojawienie się na świecie, jak bardzo tata wolałby mieć synka... A jednak wiele z nich potrafiło wyzwolić się z okowów stereotypów i rozwinąć zdolności do tego stopnia, by móc wpływać na losy swoich narodów, a nieraz całego świata. Dawne kroniki pełne są opisów człeczych dokonań, jednak relacjonują one życie zaledwie połowy ludzkości - płeć piękna praktycznie w nich nie występuje, a jeśli już, to jako żony, kochanki, matki, piękne "przedmioty" służące zwykle tylko do tego, by rodzić następców tronów czy spadkobierców majątków. 

 

      O ilu wspaniałych kobietach żyjących w czasach antycznych, w średniowieczu, a nawet później, nie mamy pojęcia, bo nie pojawiły się w kronikach z powodu swojej płci? Dziejopisarze z reguły nie uważali za stosowne brać pod uwagę ich roli w kształtowaniu świata. Od czasu do czasu historycy odnajdują szczątkowe informacje, starają się pogłębiać swoją i naszą wiedzę na ten temat, jednak wszyscy mamy świadomość, że jest to tylko mała kropelka w wielkim morzu. Kleopatra, Hatszepsut, Nefertiti, Budyka, Hypatia, Aspazja z Miletu... - jesteśmy w stanie wymienić całkiem sporo imion noszonych przez wspaniałe, inteligentne kobiety, które niegdyś tworzyły historię przełamując monopol ich mężów, kochanków, ojców i braci na rządzenie, tworzenie, uczenie się - na ciekawe życie po prostu. Ich ilość jednak wcale nie poraża, jeśli obok zaczniemy zapisywać imiona mężczyzn znanych nam ze swoich dokonań. A skoro w naszej świadomości trochę tych kobiet funkcjonuje, pomimo zmowy milczenia stosowanej przez męskich dokumentalistów sprzed wieków, to ile genialnych władczyń, myślicielek, wojowniczek, artystek nie znamy? Jak wiele z nich zniknęło w odmętach dziejów, bo zmaskulinizowane pióra skrobiące po pergaminach nie uznawały za stosowne spisania ich życiorysów? A przy tym - jak wiele nieprawdy o kobietach, których pominąć już nie wypadało, znalazło się w annałach sprzed wieków?

 

Na rynku księgarskim od paru lat pojawia się coraz więcej książek, które przybliżają losy kobiet niebanalnych, ambitnych, odrzucających niegdyś podporządkowywanie się stereotypom i męskiej dominacji, pragnących mieć prawo do wiedzy, do władzy i do wpływania na losy świata. Historycy odkrywają coraz to nowe fakty, zaczynają mieć dostęp do większej ilości dokumentów, a co za tym idzie, powstają kolejne, fascynujące powieści oraz biografie. Zdarza się, że życiorysy już znane są wywracane do góry nogami przez upór badaczy w docieraniu do nowych źródeł.

 

      Zapotrzebowanie na tego typu książki sprawia, że niejeden "autor" postanawia pójść na łatwiznę i zlepiwszy ze sobą kilka faktów dostępnych w encyklopediach (czy dziś jeszcze używa się tego określenia, czy też ostatecznie zastępuje się go "Wikipedią"?) i okrasiwszy je płomiennym wstępem oraz uroczą okładką, wydaje to mało wartościowe "dzieło" licząc na to, iż popłynie ono z prądem przynosząc dochód.

 

Ciąg dalszy na: Zielono w głowie

 

Hamlet, czyli o tym, że nie zawsze trzeba wsiadać w samolot, by wylądować na West Endzie

Lutowy wieczór. Przenikliwy ziąb, ciemno, bezgwiezdnie, nieprzyjemnie - jak to zimą. Zwykle nikt by mnie o tej porze roku z domu po 18-ej nie wyciągnął, bo czyż mógłby mi zaoferować coś przyjemniejszego od ciepłej herbatki, książki i kocyka, czyli mojego zimowego "zestawu szczęścia"? Udało się to tylko jednemu facetowi - duńskiemu księciu, mimo iż na białym koniu nie przyjechał, a do tego pod koniec spotkania dramatycznie wyzionął ducha i to wcale nie z miłości do mnie. Mimo wszystko sprawił, że wracałam do domu cała w skowronkach, z motylami w brzuchu, niczym zakochana nastolatka. I to z kina - świat się kończy!
 
 
      Na moje podekscytowanie złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim spotkanie z Wielką Sztuką. Multikino nawiązało fantastyczną współpracę z British Council, brytyjską agencją do spraw współpracy kulturalnej i oświatowej oraz z londyńskim National Theatre. Dzięki temu porozumieniu mogłam obejrzeć wspaniałe widowisko szekspirowskie wystawione na West Endzie bez konieczności pakowania walizek i wsiadania w samolot. A także bez przenoszenia się w czasie, bo "Hamlet" w reżyserii dyrektora National Theatre Nicolasa Hytnera, z Rorym Kinnearem w roli głównej, był grany na deskach przy Upper Ground w 2010 roku. 
 
      Spektakl wystawiono ponownie jeden jedyny raz w październiku zeszłego roku, z okazji pięćdziesiątej rocznicy istnienia sceny narodowej - podobno bilety wyprzedano w kilka minut. Wówczas to przedstawienie nagrano, by móc je zaprezentować w kinach na całym świecie w ramach National Theatre Live. To widowiska zarejestrowane przez kamery w londyńskim teatrze, a wyświetlane na wielkich ekranach wszędzie tam, gdzie znajdą się widzowie chętni, by obcować ze sztuką dramatyczną. Czasami wyświetlane na żywo, czasami z poślizgiem - nie ma to jednak większego znaczenia, bo wrażenie jest ogromne w obu przypadkach.
 
Po kryjomu pstryknięta przeze mnie fotka w trakcie antraktu - 
tak wygląda widownia National Theatre
 
      Dorobek zespołu National Theatre mówi sam za siebie - ponad osiemset premier, w jednym sezonie więcej niż tysiąc przedstawień dla ponad pół miliona widzów. Czytając recenzje i oglądając fragmenty sztuk wcale się nie dziwię, że ludzie drzwiami i oknami wciskają się na widownię, byle tylko móc uczestniczyć w tak zapierających dech w piersiach przedstawieniach. Ja się wcisnęłam bocznym wejściem - po prostu 20 lutego wybrałam się do pobliskiego Multikina.
 
      Jakiś czas temu ostatecznie ustaliłam, że najlepszym Hamletem, jakiego moje oczy oglądały jest David Tennant w adaptacji z 2009 roku. Pełen pasji, o oczach szaleńca, interpretujący znane do bólu monologi na swój specyficzny, oryginalny, świeży sposób, przez trzy godziny wciskał mnie w fotel i nie dawał chwili wytchnienia od zapowietrzania się z wrażenia. Całości dopełniała znakomita reżyseria Gregory'ego Dorana, który później tak mnie zachwycił "Ryszardem II". Niemniej jednak zawsze jestem otwarta na propozycje i chętna do zmiany zdania, gdybym przypadkiem zobaczyła coś, co mnie bardziej zachwyci i oczaruje. 
 
Żółte kwiaty to zazdrość czy zdrada? Nigdy nie pamiętam... :)

 
      Sztuka ta nie udała się Rory'emu Kinnearowi - aktor z niego wyśmienity, Hamletem był niezłym, ale całe lata świetlne w tyle za Tennantem. Niemniej jednak z kina wyszłam oszołomiona, bez reszty zakochana w Szekspirze (ha!, jakbym wcześniej nie była!) i rozglądająca się z lekkim niesmakiem po szarym, nieciekawym lutowym świecie. 
 
      Zachwyciła mnie forma przekazu spektaklu, która sprawiła, że poczułam się, jakbym naprawdę siedziała w teatrze. Gwar dobiegający z widowni przed rozpoczęciem przedstawienia, antrakt, który trwał dwadzieścia minut - dokładnie tyle samo ile w Londynie, rzut okiem kamery na widzów, którzy w trakcie przerwy wstawali z miejsc, by rozprostować nogi... Siedziałam tam z nimi, przeżywałam to, co oni, podobnie wyszłam na przerwę, by napić się kawy. Przez większość czasu zapominałam, że siedzę w kinie, a nie w prawdziwym teatrze, czułam podekscytowanie widowni, słyszałam jak żyje, jak oddycha. Fantastyczne przeżycie - jeśli ktoś marzy o odwiedzeniu West Endu, a z różnych przyczyn nie ma chwilowo takiej możliwości, to wyprawa do Multikina na National Theatre Live jest zdecydowanie udanym zamiennikiem. 
 
Dalszy ciąg na Zielono w głowie:)

"Hello, Mr. Tennant" - czyli kilka słów o moim spotkaniu z odtwórcą roli Ryszarda II

Czy czujecie czasami przemożną chęć podziękowania komuś, kto stworzył coś tak pięknego, poruszającego lub emocjonującego - obraz, książkę, film lub sztukę - że doprowadził Was niemal do łez ze wzruszenia albo spowodował, że uśmiechnęliście się szeroko, mimo iż właśnie mieliście bardzo zły dzień? A może po prostu przeżyliście cudowną przygodę bez wychodzenia z domu? Ja czuję się tak bardzo często, ale zazwyczaj moje pobożne życzenie pozostaje w sferze marzeń. No bo jak tu podziękować Van Goghowi za jego wirujące niebo i radosne słoneczniki, Charlottcie Brontë za Heathcliffa, Tolkienowi za Śródziemie, czy Audrey Hepburn za Holly Golightly? Jeśli chodzi o twórców żyjących sprawa jest o wiele prostsza - zawsze można napisać entuzjastyczną recenzję znakomitej książki albo wystosować list do Ridley'a Scotta wychwalając "Gladiatora" pod niebiosa. Nie może się to jednak równać ze spotkaniem w cztery oczy, które często, jeśli trafi się na miłego człowieka, jest nie tylko przyjemne, ale także emocjonujące i zapadające w pamięć na długo. Tylko osobiste podziękowanie i uściśnięcie dłoni daje mi prawdziwą satysfakcję, bo widząc życzliwość i wdzięczność w oczach artysty naprawdę czuję, że choć w maleńkiej części zrewanżowałam się za to, co otrzymałam. Wówczas radość z przeżywania wzruszeń jest podwójna. A przy tym - nie ukrywajmy - spotkanie osoby, dzięki której powstaje Sztuka, jest wydarzeniem sprawiającym wielką przyjemność.

      Niedawno miałam okazję podziękować za coś, co niezwykle wpłynęło na moje emocje i uczucia, co dało mi bardzo dużo radości. Za coś wywołującego uśmiech na mojej twarzy i zapierającego mi dech w piersiach zawsze, gdy o tym pomyślę. Tak intensywne wrażenia estetyczne są bezcenne, ciężko je określić, sprecyzować, opisać w kilku zdaniach. A ja musiałam na poczekaniu, w biegu, w radosnym szoku znaleźć słowa uznania choć w drobnej części oddające całość złożonych przeżyć wywołanych przez twórców sztuki, którą miałam przyjemność oglądać w Londynie. Bo między innymi za to właśnie cudowne katharsis miałam możliwość osobiście wyrazić wdzięczność. Jako reprezentant wszystkich osób, które przyłożyły rękę do wystawienia "Ryszarda II" na scenie napatoczył mi się odtwórca roli tytułowej, czyli sam David Tennant.

Spotkanie podczas mojego drugiego "stage door".

Jak ktoś nie wie, o co chodzi, to zapraszam do wcześniejszych tekstów:
o tym, jak znalazłam się w Londynie;
recenzja "Ryszarda II";

      Zadanie nie należało do najprostszych, gdyż myśląc intensywnie nad angielskimi, w miarę sensownymi sformułowaniami rozglądałam się jednocześnie gorączkowo, czy zza rogu nie wybiegają agenci Scotland Yardu, którzy mnie obezwładnią i zawiodą w kajdankach do celi bez okien za włażenie tam, gdzie włazić nie wolno. Przy tym musiałam pamiętać, że należy oddychać, w miarę normalnie się uśmiechać i nie bełkotać z wrażenia:) A przecież na to, za co chciałam podziękować, oprócz wrażeń estetycznych wywołanych przez świeżo obejrzaną sztukę, składało się kilka innych czynników - przede wszystkim wcześniejsze spektakle oglądane przeze mnie na ekranie, które stały się bodźcem do pokonania przeze mnie wielu barier piętrzących się na drodze do spełnienia jednego z priorytetowych marzeń. Największe wyrazy wdzięczności należały się oczywiście Williamowi Szekspirowi, ale z racji jego fizycznej nieobecności w XXI wieku całość mojej wdzięczności spłynęła na kogoś innego.

      Kiedyś David Tennant był dla mnie tylko Doktorem Who - najlepszym ze wszystkich aktorów odtwarzających tę postać, przystojniakiem o wielkich oczach fantastycznie grającym na emocjach widzów. Dla sporej części ludzkości użycie w tym kontekście słówka "tylko" jest czymś w rodzaju herezji, gdyż Tennant (wraz z odświeżoną drużyną scenarzystów, producentów i reżyserów) wniósł do mega-produkcji BBC nową jakość, sprawił, że nagle "Doktora Who" zaczął znać i kochać cały świat. Dla każdego Brytyjczyka jest to serial kultowy, kręcony od pięćdziesięciu lat kufer z przygodami, na którym wychowywało się kilka pokoleń. David robił się coraz popularniejszy, nie tylko ze względu na swoje przygody w TARDIS (dla niewtajemniczonych - to wehikuł czasu, którym Doktor przemieszcza się w czasie i w przestrzeni), ja jednak przez dłuższy czas, przy całym uznaniu dla niego jako dla aktora, kojarzyłam go tylko z tym serialem. Był jeszcze pamiętny epizod w "Czarze ognia", ale na tym koniec. A potem oglądnęłam "Hamleta"... 
 
 
      Spektakl sceniczny, który został nagrany na potrzeby telewizji zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Nie przypuszczałam, że sztuka Szekspira przeniesiona w czasy współczesne może być tak spójna i prawdziwa, tak mało pretensjonalna. To była pierwsza tego typu adaptacja, która przyćmiła mi wszystkie oglądane do tej pory klasyczne realizacje tej sztuki. Wywróciła do góry nogami moje dotychczasowe przekonanie, iż nie narodził się jeszcze reżyser potrafiący duńskiego księcia umieścić w naszych czasach w taki sposób, by mi się to spodobało. Okazało się, że owszem, przyszedł na świat już chwilę temu, a nazywa się Gregory Doran. Narodził się także odtwórca tytułowej roli, który był w stanie wymyślić swoją postać zupełnie od nowa - co w przypadku tej konkretnej sztuki jest osiągnięciem nie lada. Tym sposobem David Tennant przestał być dla mnie tylko Doktorem Who. Stał się najlepszym Hamletem jakiego oglądały moje oczy, genialnym aktorem teatralnym, zrośniętym ze sceną, jakby był jej organiczną częścią, uosobieniem wszystkich ludzkich emocji, jakie tylko zostały przez Szekspira opisane. 

     Recenzje spektaklu potwierdziły moje zachwyty - Tennant został okrzyknięty najwspanialszym Hamletem swojego pokolenia. Potem oglądałam go jeszcze w "Wiele hałasu o nic" i utwierdziłam się w mniemaniu, iż Anglia wydaje na świat aktorów najwyższej próby, a David urodził się po to, by odtwarzać role z XVI-wiecznych dramatów.

      Zawsze marzyłam o tym, by sztukę napisaną przez Barda ze Stratfordu zobaczyć na deskach londyńskiego teatru. Nie musiał to być koniecznie The Globe Theatre, choć taka przyjemność byłaby grzechu warta:) Pod koniec zeszłego roku, wiedząc, że Royal Shakespeare Company właśnie wystawia "Ryszarda II", w którym główną rolę gra mój ulubiony aktor szekspirowski i która znów jest reżyserowana przez Gregorego Dorana, machnęłam ręką na wszelkie ograniczenia i zaczęłam urzeczywistniać to pragnienie. W końcu ciężko byłoby mi znaleźć lepszą okazję.
 
      Wrażenia ze spektaklu opisałam wcześniej, dziś chciałabym wrócić pamięcią do chwil, które stały się dla mnie ukoronowaniem całej wyprawy i wisienką na torcie. Plany miałam wielkie, ale majaczące gdzieś na obrzeżach świadomości, w sferze marzeń, których spełnienie nie zależało ode mnie, ale od ciągu szczęśliwych zbiegów okoliczności. Owe plany zakładały, że spróbuję spotkać Davida Tennanta po przedstawieniu, pod tzw. stage door, czyli drzwiami wyjściowymi dla aktorów. Rzeczywistość sprawiła mi niespodziankę i potrójnie zrealizowała dla mnie to, o czym sobie tylko po cichu marzyłam. Każdy lubi, gdy chwali się jego pracę, gdy docenia się jej efekty. Dla aktora mającego świadomość, że większość ludzi spoza jego własnego kraju kojarzy go tylko dzięki jednej roli serialowej, musi to być szczególnie cenne. Tyle radości, ile dało mi oglądanie kreacji teatralnych Davida zasługiwało na podziękowanie i przekazanie mu mojej wiary w to, że inne jego występy są dla wielu ludzi równie ważne, a nawet ważniejsze od Doktora Who. Samolubnie liczyłam na rewanż w postaci autografu, zdjęcia, może kilku słów wywiadu - na coś, co pozostanie pamiątką i będzie zawsze przypominać o tak miłym wydarzeniu.



      Do naszego spotkania doszło zupełnie przypadkowo w bocznym korytarzu Barbican Centre, z dala od tłumu ludzi i tych wszystkich, którzy czekali pod teatrem, by zdobyć podpis czy fotografię. Rozglądając się po centrum kultury wędrowałam sobie po rejonach, po których postronnym chodzić nie było można (tak mi się przynajmniej wydaje, bo większość ludzi zostawała gdzieś w tyle). Zabłądziłam trochę dalej niż planowałam, a przede wszystkim dużo dalej niż powinnam, ale już nie raz przekonałam się, że wciskanie się w mysie norki i dziury w płocie przynosi wymierne efekty. Nie wiem, czy David wyskoczył na chwilę z garderoby na kawę, czy też z jakiegoś innego powodu, ważne, że udało mi się go namierzyć i zatrzymać na chwilę pogawędki. W kostiumie scenicznym, z rozwianym długim włosem i w okularach na nosie wyglądał dość niecodziennie, ale uśmiech, jakim mnie obdarzył był jak najbardziej znajomy. Nie był to z lekka nieprzytomny wyraz twarzy Hamleta, ani wiecznie pełna euforii mina Benedicka z "Much Ado About Nothing" - David Tennant zaprezentował mi swój najzupełniej prywatny uśmiech. Dzięki niemu, a także dzięki okularom udało mi się zachować resztki przytomności i nie przywitać się z nim niczym z władcą średniowiecznym słowami: "Welcome My Liege":) Nawet do głowy mi nie przyszło, by zacząć grzebać w torbie w poszukiwaniu aparatu lub długopisu, szkoda było na to czasu. Widziałam, że się spieszył, ale miałam świadomość, że pod stage door nie będę w stanie powiedzieć mu tego, co bardzo powiedzieć chciałam.
 
       Czytaj dalej na Zielono w głowie
 

"Ryszard II" na deskach londyńskiego teatru Barbican

 

    
      Oglądanie sztuk Szekspira wystawianych w oryginale jest przeżyciem niepowtarzalnym, bezcennym dla kogoś, kto ma lekkiego bzika na punkcie historii Anglii (jakby ktoś nie wiedział - mowa o mnie). Język angielski jest mową, którą posługiwali się wszyscy moi ulubieni bohaterowie fascynującej opowieści o dziejach Albionu. Osobiście uważam, iż nawet najlepsze tłumaczenia utworów największego dramaturga wszech czasów zniekształcają ich niepowtarzalny styl i rytm, jednak koronnym argumentem jest potrzeba dostarczenia odpowiedniej pożywki dla wyobraźni - słuchając języka, którego używał autor można zamknąć oczy i przenieść się w czasie na dwór elżbietański, poczuć się XVI-wiecznym widzem. A to powoduje zdecydowanie szybsze bicie serca. 

główny hall Barbican Centre - pogmatwanie z poplątaniem:)

 

      Na ekranie oglądałam ich wiele, ale na żywo, na deskach prawdziwego teatru - jeszcze nigdy. I nagle okazało się, że nieśmiało dotąd formułowane marzenie może zostać spełnione. 23 stycznia wbiegłam niemal w podskokach w progi londyńskiego centrum kultury Barbican Centre, największego tego typu obiektu w Europie. Zachwyciłam się gwarem tam panującym, tłumami ludzi pragnącymi doświadczyć czegoś pięknego, obcować ze sztuką. Teatr jest tylko niewielką częścią Barbicanu, oprócz niego znajdują się tam kina, sale koncertowe, galerie sztuki, biblioteka, tam ma swoją siedzibę London Symphony Orchestra, tam regularnie występuje Orkiestra Symfoniczna BBC... To, w jaki sposób kultura i sztuka przyciągają w Anglii tłumy zachwyca i wzbudza zazdrość. Co roku teatry na West Endzie odwiedza 13 milionów ludzi - jak można to sobie w ogóle wyobrazić? Na widowni widziałam ludzi starszych, młodszych, nastolatków, na ich twarzach obserwowałam podniecenie i radość - dyskutowali, komentowali, przeżywali. Wzbudziło to we mnie mocno nieprzyjemną refleksję - poziom sztuki w Polsce spada wprost proporcjonalnie do liczby ludzi pragnących być jej częścią, ludzi, którzy żyją kulturą i chcą się z nią spotykać na co dzień. 

scena z perspektywy pierwszego rzędu - zdjęcie nie moje, 
bo ja byłam za bardzo zajęta trzymaniem buzi kulturalnie zamkniętej,
żeby fotki pstrykać

 

      Zaprojektowana ze smakiem i prostotą sala teatralna tylko na moment przyciągnęła mój wzrok, który natychmiast skupił się na scenie. Dzięki nowoczesnej technologii osiągnięto niewiarygodny efekt - elementy Westminster Abbey, monumentalnej gotyckiej katedry, zostały w tak zmyślny sposób wyświetlone po bokach sceny, że przenikając się nawzajem tworzyły trójwymiarowy obraz porażający pięknem i oryginalnością. Do dziś nie mam większego pojęcia jakim sposobem osiągnięto ten efekt - im więcej zdjęć oglądam, tym mniej jestem pewna moich teorii. Pośrodku, na katafalku, stała prosta, czarna trumna.

a tu zdjęcie zrobione z balkonu - zupełnie inna perspektywa, 
wrażenie chyba jeszcze lepsze

      "Ryszard II" to element cyklu kronik o władcach Anglii pisanych przez Szekspira w latach 90-ych XVI wieku. Opowiada historię króla, który uważany za tyrana i despotę, a przede wszystkim za monarchę trwoniącego pieniądze w sposób, oględnie mówiąc, niezbyt przemyślany, został strącony z tronu, osadzony w więzieniu i zamordowany. Tekst dramatu ukazuje doskonale niejednoznaczność zarówno postaci Ryszarda, jak i jego wrogów. Wydaje się jakby głównym celem autora, poza niezwykle chwalebnym zachowaniem dla potomnych samej prawdy historycznej (Szekspir czerpał wiedzę ze średniowiecznych kronik - wdzięcznam mu jest niezmiernie!), była przestroga przed podnoszeniem ręki na namaszczonego władcę, przed uzurpowaniem sobie prawa do wydawania wyroków i decydowania o tym, co jest dla kraju lepsze. Obalenie Ryszarda II było jednym z pierwszych kroków do wybuchu pół wieku później Wojny Dwóch Róż, która dzieliła i wykrwawiała Anglię przez wiele lat, doprowadziła do kryzysu władzy i kompletnej zmiany dynastii panującej.

      Ryszardowi daleko było do ideału średniowiecznego władcy. Trwonił pieniądze na niepotrzebne wojny, słuchał bandy deprawujących go pochlebców, z którymi dobrze się bawił nie myśląc o konsekwencjach i w sposób bezwzględny pozbywał się każdego, kto wydawał się być zagrożeniem dla jego nieograniczonego niczym panowania. Lud go nie kochał, bo jak tu kochać kogoś, kto kilka razy do roku nakłada na poddanych nadprogramowe podatki? W ryzach trzymał ich tylko strach przed karą boską za sprzeciwianie się pomazańcowi. Także lordowie bali się przemawiać młodemu królowi do rozsądku - niejeden już w tajemniczych okolicznościach zniknął z powierzchni ziemi lub został wygnany z mało jasnych powodów. Ryszard rządził żelazną ręką - wykorzystywał każdą okazję do pozbycia się potencjalnych przeciwników, pod byle pretekstem odbierał majątki ich właścicielom, by przeznaczać je na zbrojne wyprawy, artystyczne zachcianki, przebudowę stolicy.

Ryszard II

      "Ryszard II, mierzący 180 cm wzrostu, był szczupłym mężczyzną o jasnej cerze i włosach koloru ciemnoblond sięgających ramion. (...) cechowała go odwaga i wielokrotnie okazywał się żarliwie lojalnym przyjacielem. (...) Ryszard dał się również poznać jako człowiek wykształcony, wielki mecenas sztuki i literatury. (...) Westminster Hall, który odbudował po dziś dzień pozostaje świadectwem przepychu jego rządów." - tak o synu Czarnego Księcia pisze Alison Weir w cudownej książce "Lancasterowie i Yorkowie. Wojna Dwóch Róż". Królem został w 1377 roku mając niespełna dziesięć lat - od najmłodszych lat wpajano mu silne poczucie nieprzeciętności. Wrażliwy chłopiec o artystycznej duszy i wykwintnym guście został wychowany na ekstrawaganckiego, upartego i wybuchowego władcę, który podniósł kult monarchy na wyżyny sztuki. Z czasem zaczął rządzić niczym tyran uzurpując sobie prawo do decydowania o wszystkim, łącznie z życiem i majątkami swoich poddanych.

      Czyny Ryszarda świadczą o tym, że nie do końca ufał opiece Opatrzności, gdyż pozbywał się każdego, kto mógłby w najmniejszym stopniu zagrozić jego panowaniu. I nawet nie przychodziło mu do głowy, żeby się z tym jakoś specjalnie kryć. Nic więc dziwnego, że wreszcie przebrała się miarka - wygnany kuzyn wrócił na czele armii, by rzucić władcy wyzwanie. Większa część społeczeństwa przyłączyła się do najeźdźcy i Ryszard II został sam w obliczu klęski.

      Mówi się, że rządy Ryszarda były jednym z najbardziej katastrofalnych okresów w historii Anglii. Wydaje się, że jest tak nie tylko ze względu na sam okres panowania nieodpowiedzialnego króla, ale także z powodu konsekwencji, jakich były przyczyną. Po najeździe Bolingbroke'a nagle okazało się, że po koronę może sięgnąć każdy, że nietykalność władcy jest mitem, a na tronie równie dobrze może zasiąść ktoś spoza głównej linii dziedziców wyznaczonych przez twórcę dynastii i tradycję. Tym samym z każdym dniem narastała liczba chętnych do tego, by samemu znaleźć się w gronie wybrańców. Lancasterowie i Yorkowie wywołali wojnę domową - i to dopiero ona stała się największą katastrofą średniowiecznej historii Anglii. Walki nie tylko podzieliły i zrujnowały kraj, nie tylko spowodowały wylanie olbrzymiej ilości krwi, ale przede wszystkim otworzyły drogę do tronu ludziom, którzy pierwotnie o takim zaszczycie nie mieli co marzyć. Tudorowie, którzy bocznymi drzwiami wślizgnęli się do królewskiego pałacu stworzyli mocną, charakterystyczną dynastię, niemniej jednak rządy Henryka VIII były pod wieloma względami dla kraju tragiczne.

 
ja i Ania -  jedna z głównych sprawczyń całego zamieszania

      Historia jest przepełniona niejednoznacznymi postaciami, decyzjami, wydarzeniami. Z jednej strony wydaje się oczywiste, że lekceważeni możni podniosą na króla rękę, by zmienić niechciane rządy, z drugiej nie jest to przecież nic innego jak zdrada, złamanie przysięgi lojalności wobec majestatu i wobec władcy, któremu ślubowało się posłuszeństwo. Z perspektywy czasu Szekspir już wiedział: obalenie Ryszarda II, wnuka Edwarda III spowodowało, iż nagle każdy poczuł, że ma do tronu takie same prawo jak zwycięski Bolingbroke, syn Jana z Gandawy.

      Szekspirowski Ryszard, którego miałam szczęście poznać i obserwować w najdramatyczniejszym okresie jego życia jest postacią wywołującą mieszane uczucia. Z jednej strony jest niezrównoważony i nieodpowiedzialny, z drugiej pełen majestatu, dostojeństwa i silnej woli. Patrzymy na niego jak na kogoś, kto nie nadaje się na władcę, a jednocześnie nie wyobrażamy sobie, że ktoś mógłby podnieść rękę, by strącić go z tronu. Król jest tak przekonany o własnej nieomylności i przepełniony wiarą w błogosławieństwo Boże, że nieświadomie zaczynamy w to wierzyć i my.

      Sama sztuka Szekspira, choć nie tak popularna poza granicami Anglii jak inne jego nieśmiertelne, uniwersalne dramaty jest przykładem na to, jakim znakomitym psychologiem był autor. Postać Ryszarda jest zachwycająco kompletna, prawdziwa. Jego charakter to mieszanka potęgi, pychy i nieograniczonej wiary we własne siły oraz niepewności, strachu o to, co przyniesie jutro, wahania, histerii.

 
Jan z Gandawy i para królewska

      O zagranie roli tytułowej Gregory Doran, reżyser przedstawienia, poprosił Davida Tennanta, charyzmatycznego aktora, który już nie raz udowodnił, jak znakomicie czuje Szekspira. Jego Hamlet stał się wydarzeniem sezonu 2008/2009, a Tennant od tamtej pory jest uważany bodajże za najlepszego odtwórcę roli duńskiego księcia od czasów Laurence'a Oliviera. Przy wszystkich wadach jakie Ryszard Tennanta prezentuje nie sposób go nie lubić - razem z nim zaczynamy wierzyć w to, że korona na jego skroniach ma magiczną moc, a władca zasiadający na tronie jest bożym pomazańcem. Początkowo prezentowany przez niego silny charakter poraża i w wielu przypadkach zachwyca, z czasem wychodząca na wierzch niepewność i rozpacz z powodu zdrady przyjaciół wywołuje współczucie. Wreszcie odwaga w obliczu klęski, wyższość nad oprawcami, szlachetność nie dająca się deptać przeciętności wyzwala w widzu mimowolny podziw.

      Starałam się pokrótce uzmysłowić Wam, jak fascynującego widowiska byłam świadkiem, jak wiele znaczyło dla mnie zobaczenie na żywo i w oryginale tej właśnie, a nie innej sztuki - ważnej głównie dla Anglików, których historię opisuje, w Polsce znanej mniej i wystawianej stosunkowo rzadko. Moja fascynacja tą opowieścią sprawiła, że zasiadając w teatrze, z nosem niemal na scenie (trzeci rząd oznacza aktorów niemal na wyciągnięcie ręki) byłam w tym momencie chyba najszczęśliwszą istotą na ziemi.
 
Czytaj dalej na Zielono w głowie lub na Oblicza Kultury.
Fragment tekstu ukazał się także na Blogarytmie