"Hello, Mr. Tennant" - czyli kilka słów o moim spotkaniu z odtwórcą roli Ryszarda II

Czy czujecie czasami przemożną chęć podziękowania komuś, kto stworzył coś tak pięknego, poruszającego lub emocjonującego - obraz, książkę, film lub sztukę - że doprowadził Was niemal do łez ze wzruszenia albo spowodował, że uśmiechnęliście się szeroko, mimo iż właśnie mieliście bardzo zły dzień? A może po prostu przeżyliście cudowną przygodę bez wychodzenia z domu? Ja czuję się tak bardzo często, ale zazwyczaj moje pobożne życzenie pozostaje w sferze marzeń. No bo jak tu podziękować Van Goghowi za jego wirujące niebo i radosne słoneczniki, Charlottcie Brontë za Heathcliffa, Tolkienowi za Śródziemie, czy Audrey Hepburn za Holly Golightly? Jeśli chodzi o twórców żyjących sprawa jest o wiele prostsza - zawsze można napisać entuzjastyczną recenzję znakomitej książki albo wystosować list do Ridley'a Scotta wychwalając "Gladiatora" pod niebiosa. Nie może się to jednak równać ze spotkaniem w cztery oczy, które często, jeśli trafi się na miłego człowieka, jest nie tylko przyjemne, ale także emocjonujące i zapadające w pamięć na długo. Tylko osobiste podziękowanie i uściśnięcie dłoni daje mi prawdziwą satysfakcję, bo widząc życzliwość i wdzięczność w oczach artysty naprawdę czuję, że choć w maleńkiej części zrewanżowałam się za to, co otrzymałam. Wówczas radość z przeżywania wzruszeń jest podwójna. A przy tym - nie ukrywajmy - spotkanie osoby, dzięki której powstaje Sztuka, jest wydarzeniem sprawiającym wielką przyjemność.

      Niedawno miałam okazję podziękować za coś, co niezwykle wpłynęło na moje emocje i uczucia, co dało mi bardzo dużo radości. Za coś wywołującego uśmiech na mojej twarzy i zapierającego mi dech w piersiach zawsze, gdy o tym pomyślę. Tak intensywne wrażenia estetyczne są bezcenne, ciężko je określić, sprecyzować, opisać w kilku zdaniach. A ja musiałam na poczekaniu, w biegu, w radosnym szoku znaleźć słowa uznania choć w drobnej części oddające całość złożonych przeżyć wywołanych przez twórców sztuki, którą miałam przyjemność oglądać w Londynie. Bo między innymi za to właśnie cudowne katharsis miałam możliwość osobiście wyrazić wdzięczność. Jako reprezentant wszystkich osób, które przyłożyły rękę do wystawienia "Ryszarda II" na scenie napatoczył mi się odtwórca roli tytułowej, czyli sam David Tennant.

Spotkanie podczas mojego drugiego "stage door".

Jak ktoś nie wie, o co chodzi, to zapraszam do wcześniejszych tekstów:
o tym, jak znalazłam się w Londynie;
recenzja "Ryszarda II";

      Zadanie nie należało do najprostszych, gdyż myśląc intensywnie nad angielskimi, w miarę sensownymi sformułowaniami rozglądałam się jednocześnie gorączkowo, czy zza rogu nie wybiegają agenci Scotland Yardu, którzy mnie obezwładnią i zawiodą w kajdankach do celi bez okien za włażenie tam, gdzie włazić nie wolno. Przy tym musiałam pamiętać, że należy oddychać, w miarę normalnie się uśmiechać i nie bełkotać z wrażenia:) A przecież na to, za co chciałam podziękować, oprócz wrażeń estetycznych wywołanych przez świeżo obejrzaną sztukę, składało się kilka innych czynników - przede wszystkim wcześniejsze spektakle oglądane przeze mnie na ekranie, które stały się bodźcem do pokonania przeze mnie wielu barier piętrzących się na drodze do spełnienia jednego z priorytetowych marzeń. Największe wyrazy wdzięczności należały się oczywiście Williamowi Szekspirowi, ale z racji jego fizycznej nieobecności w XXI wieku całość mojej wdzięczności spłynęła na kogoś innego.

      Kiedyś David Tennant był dla mnie tylko Doktorem Who - najlepszym ze wszystkich aktorów odtwarzających tę postać, przystojniakiem o wielkich oczach fantastycznie grającym na emocjach widzów. Dla sporej części ludzkości użycie w tym kontekście słówka "tylko" jest czymś w rodzaju herezji, gdyż Tennant (wraz z odświeżoną drużyną scenarzystów, producentów i reżyserów) wniósł do mega-produkcji BBC nową jakość, sprawił, że nagle "Doktora Who" zaczął znać i kochać cały świat. Dla każdego Brytyjczyka jest to serial kultowy, kręcony od pięćdziesięciu lat kufer z przygodami, na którym wychowywało się kilka pokoleń. David robił się coraz popularniejszy, nie tylko ze względu na swoje przygody w TARDIS (dla niewtajemniczonych - to wehikuł czasu, którym Doktor przemieszcza się w czasie i w przestrzeni), ja jednak przez dłuższy czas, przy całym uznaniu dla niego jako dla aktora, kojarzyłam go tylko z tym serialem. Był jeszcze pamiętny epizod w "Czarze ognia", ale na tym koniec. A potem oglądnęłam "Hamleta"... 
 
 
      Spektakl sceniczny, który został nagrany na potrzeby telewizji zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Nie przypuszczałam, że sztuka Szekspira przeniesiona w czasy współczesne może być tak spójna i prawdziwa, tak mało pretensjonalna. To była pierwsza tego typu adaptacja, która przyćmiła mi wszystkie oglądane do tej pory klasyczne realizacje tej sztuki. Wywróciła do góry nogami moje dotychczasowe przekonanie, iż nie narodził się jeszcze reżyser potrafiący duńskiego księcia umieścić w naszych czasach w taki sposób, by mi się to spodobało. Okazało się, że owszem, przyszedł na świat już chwilę temu, a nazywa się Gregory Doran. Narodził się także odtwórca tytułowej roli, który był w stanie wymyślić swoją postać zupełnie od nowa - co w przypadku tej konkretnej sztuki jest osiągnięciem nie lada. Tym sposobem David Tennant przestał być dla mnie tylko Doktorem Who. Stał się najlepszym Hamletem jakiego oglądały moje oczy, genialnym aktorem teatralnym, zrośniętym ze sceną, jakby był jej organiczną częścią, uosobieniem wszystkich ludzkich emocji, jakie tylko zostały przez Szekspira opisane. 

     Recenzje spektaklu potwierdziły moje zachwyty - Tennant został okrzyknięty najwspanialszym Hamletem swojego pokolenia. Potem oglądałam go jeszcze w "Wiele hałasu o nic" i utwierdziłam się w mniemaniu, iż Anglia wydaje na świat aktorów najwyższej próby, a David urodził się po to, by odtwarzać role z XVI-wiecznych dramatów.

      Zawsze marzyłam o tym, by sztukę napisaną przez Barda ze Stratfordu zobaczyć na deskach londyńskiego teatru. Nie musiał to być koniecznie The Globe Theatre, choć taka przyjemność byłaby grzechu warta:) Pod koniec zeszłego roku, wiedząc, że Royal Shakespeare Company właśnie wystawia "Ryszarda II", w którym główną rolę gra mój ulubiony aktor szekspirowski i która znów jest reżyserowana przez Gregorego Dorana, machnęłam ręką na wszelkie ograniczenia i zaczęłam urzeczywistniać to pragnienie. W końcu ciężko byłoby mi znaleźć lepszą okazję.
 
      Wrażenia ze spektaklu opisałam wcześniej, dziś chciałabym wrócić pamięcią do chwil, które stały się dla mnie ukoronowaniem całej wyprawy i wisienką na torcie. Plany miałam wielkie, ale majaczące gdzieś na obrzeżach świadomości, w sferze marzeń, których spełnienie nie zależało ode mnie, ale od ciągu szczęśliwych zbiegów okoliczności. Owe plany zakładały, że spróbuję spotkać Davida Tennanta po przedstawieniu, pod tzw. stage door, czyli drzwiami wyjściowymi dla aktorów. Rzeczywistość sprawiła mi niespodziankę i potrójnie zrealizowała dla mnie to, o czym sobie tylko po cichu marzyłam. Każdy lubi, gdy chwali się jego pracę, gdy docenia się jej efekty. Dla aktora mającego świadomość, że większość ludzi spoza jego własnego kraju kojarzy go tylko dzięki jednej roli serialowej, musi to być szczególnie cenne. Tyle radości, ile dało mi oglądanie kreacji teatralnych Davida zasługiwało na podziękowanie i przekazanie mu mojej wiary w to, że inne jego występy są dla wielu ludzi równie ważne, a nawet ważniejsze od Doktora Who. Samolubnie liczyłam na rewanż w postaci autografu, zdjęcia, może kilku słów wywiadu - na coś, co pozostanie pamiątką i będzie zawsze przypominać o tak miłym wydarzeniu.



      Do naszego spotkania doszło zupełnie przypadkowo w bocznym korytarzu Barbican Centre, z dala od tłumu ludzi i tych wszystkich, którzy czekali pod teatrem, by zdobyć podpis czy fotografię. Rozglądając się po centrum kultury wędrowałam sobie po rejonach, po których postronnym chodzić nie było można (tak mi się przynajmniej wydaje, bo większość ludzi zostawała gdzieś w tyle). Zabłądziłam trochę dalej niż planowałam, a przede wszystkim dużo dalej niż powinnam, ale już nie raz przekonałam się, że wciskanie się w mysie norki i dziury w płocie przynosi wymierne efekty. Nie wiem, czy David wyskoczył na chwilę z garderoby na kawę, czy też z jakiegoś innego powodu, ważne, że udało mi się go namierzyć i zatrzymać na chwilę pogawędki. W kostiumie scenicznym, z rozwianym długim włosem i w okularach na nosie wyglądał dość niecodziennie, ale uśmiech, jakim mnie obdarzył był jak najbardziej znajomy. Nie był to z lekka nieprzytomny wyraz twarzy Hamleta, ani wiecznie pełna euforii mina Benedicka z "Much Ado About Nothing" - David Tennant zaprezentował mi swój najzupełniej prywatny uśmiech. Dzięki niemu, a także dzięki okularom udało mi się zachować resztki przytomności i nie przywitać się z nim niczym z władcą średniowiecznym słowami: "Welcome My Liege":) Nawet do głowy mi nie przyszło, by zacząć grzebać w torbie w poszukiwaniu aparatu lub długopisu, szkoda było na to czasu. Widziałam, że się spieszył, ale miałam świadomość, że pod stage door nie będę w stanie powiedzieć mu tego, co bardzo powiedzieć chciałam.
 
       Czytaj dalej na Zielono w głowie