Zielono w głowie

Przeszłość to głębia, to przestrzeń, tęsknota. Każdy rok w historii istnienia człowieka przynosił ze sobą coś, co fascynuje - coś pięknego, intrygującego, porażającego, dającego do myślenia. Historia jest przepełniona olśnieniami. Czasem cofam się w czasie i podróżuję po epokach, innym razem znikam w lasach wyimaginowanych rzeczywistości powstałych w umysłach pisarzy, aby niebawem wyłonić się tu i teraz. Blog powstał po to, bym mogła się dzielić myślami, fascynacjami, recenzjami, tekstami.

Wąż z Essex - Sarah  Perry

Przepiękna, głęboka literatura. Ciężko w dzisiejszych czasach o autora, który potrafiłby pisać tak zachwycającym, inteligentnym stylem i konstruować tak niebanalną fabułę, snującą się po kartach powieści niczym gobelin przyciągający wzrok każdym szczegółem. Powieść z najwyższej półki, dla wymagających.

O czym jest "Wąż z Essex"? O początku końca XIX wieku? O teoriach, które w tamtych czasach rozpalały opinię publiczną - zarówno naukowych, jak i społecznych? O zmianach zachodzących w mentalności sfer wyższych, duchowieństwa, biedoty? O skomplikowanej, trudnej miłości? Czy może o tym, jak czasem łatwo poddać się nieuzasadnionym wrażeniom, jak prosto zobaczyć coś, co tak naprawdę nie istnieje - zarówno w otaczającej nas przyrodzie, jak i w drugim człowieku? O wszystkim tym po trochu i o niczym z tego wyraźnie. Wątki przeplatają się dyskretnie i delikatnie, fabuła nie bombarduje czytelnika tą bądź inną tematyką, tylko oplata go spokojnie i pozwala powoli dochodzić do głębokich wniosków.

Natknęłam się na opinie, w których pisano, że w "Wężu z Essex" przeplata się prawda z fantastyką. Nie dajcie się nabrać - każdy, kto tak twierdzi, nie doczytał powieści do końca i nie ma prawa się o niej wypowiadać. Książka Perry to kawał znakomitej powieści obyczajowo-społecznej, nie ma w niej nic nierzeczywistego.

Tylko takie powieści są warte pisania, wydawania i czytania, jaka szkoda, że jest ich coraz mniej.

A mogło być tak pięknie...

Mysia Wieża - Aleksandra Klęczar, Agnieszka Fulińska

Bardzo, bardzo słaba powieść. Podczas czytania na myśl przychodziły mi chwilami porównania do książek Nienackiego i Niziurskiego pomieszanych z Kronikami Archeo, ale w sumie "Mysia Wieża" jest od powyższych dużo słabsza (choć do Kronik Archeo jej dość blisko).

 

Fatalne dialogi, wtórne wątki, nieprawdopodobnie płytkie i nieoryginalne postaci to zarzuty, które cisną się na usta w pierwszej kolejności. Zaraz za tym idą kiepski styl i lingwistyczna nieporadność.

 

Poza tym nie do końca wiadomo, do kogo ta książka w ogóle jest skierowana. Bohaterami są trzynastolatki, na okładce widnieją 8-9-latki, a w treści co rusz można natknąć się na wzmianki czy słownictwo, które pojmą dopiero 15-16-latki.

 

Akcja jest naciągnięta niczym guma do skakania (zamierzone porównanie, które ma sugerować, że "Mysiej Wieży" bliżej do literatury dla młodzieży z czasów PRL-u niż do książek spod znaku Ricka Riordana) przez infantylne, miejscami wręcz głupie, nic nie wnoszące, naśladujące mowę bardzo potoczną, dialogi. Wyobraźcie sobie kilkustronicową rozmowę, w trakcie której bohaterka coś mówi, bohater za każdym razem odpowiada jej pytaniem w stylu "co?", "proszę?" lub "słucham?", a ona powtarza to, co właśnie powiedziała - takich dialogów znajdziecie tutaj na pęczki. Jest tu też sporo zupełnie niepotrzebnych scen.

 

Okrzyczana wartość poznawcza "Mysiej Wieży" jest bardzo pozorna. Większość informacji o wierzeniach ludowych wygląda, jakby pochodziła jedynie z literatury popularnej i filmów, a kilka wzmianek dotyczących archeologii jest dla kilkunastolatka nudne i niezrozumiałe. Nie wiem też, gdzie niektórzy widzą tutaj klimat mrocznej i groźnej słowiańszczyzny - nie wystarczy napisać, że z mgły dobiegał śmiech i głosy, żeby powieść stała się odpowiednio nastrojowa. Tutaj znów kłania się nieudolność stylistyczno-językowa.

 

Zdecydowanie nie polecam, dajcie swoim nastoletnim dzieciom do czytania Riordana, a jeśli chcecie je zapoznać z mitologią słowiańską, to nadal musicie czekać, aż powstanie coś godniejszego uwagi.

Arturo Pérez-Reverte - mój prywatny grajek z Hamelin

Cierpliwy snajper - Arturo Pérez-Reverte
"Madryt, Lizbona, Werona, Neapol – kolejne miasta stają się polami bitwy. To wojna, w której prawo walczy z wolnością. Konflikt, w której street-art mierzy się ze Sztuką. Spór, w którym miejska partyzantka ściera się z publicznym porządkiem. Pościg trwa, znaczony nowymi graffiti i śmiertelnym zagrożeniem. Każda ściana to pole do demonstracji, każdy wpis to szansa na przebudzenie zastygłych w letargu ludzi. Za tym wszystkim stoi On. Cierpliwy Snajper. Nikt nie widział jego twarzy, nikt nie wie, jaki będzie jego kolejny krok. Bóg graffiti jest chroniony przez armię lojalnych wyznawców, gotowych złożyć mu najwyższą ofiarę. To jego szuka Alejandra Varela - Lex. Na czyje zlecenie działa ta dziewczyna? Czyżby Snajper był teraz na celowniku?"
 
 
Wiecie jak jest - "ja i sztuka" oznacza "ja i impresjoniści", dwie dzielnice dalej "ja i prerafaelici", a po przejściu jeszcze trzech przecznic "ja i obrazy pochodzące z różnych epok, które mi się podobają". Pod tym ostatnim, niezwykle intrygującym (powiedzmy! ;) ), aczkolwiek nieprecyzyjnym określeniem ukrywać się mogą da Vinci, Axentowicz, Turner czy Vermeer - nigdy nie wiadomo, na kogo się człowiek natknie. Nie będzie tam Picassa, Mattisse'a, żadnego przedstawiciela ekspresjonizmu abstrakcyjnego czy pop-artu (ale, o dziwo, mocną pozycję mają niektóre obrazy Salvadora Dalego). Kocham malarstwo, ale przede wszystkim takie, na którym ludzie mają ręce, nogi i oczy we właściwych miejscach, które ukazuje piękno człowieka i natury, a nie brył geometrycznych czy puszek z zupą. 
 
Jak widzicie, mam na ten temat raczej konserwatywne poglądy, a tym samym nie jestem w stanie odnaleźć niczego zachwycającego w sztuce ulicznej, w graffiti. Widuję na zdjęciach ładne murale czy interesujące trójwymiarowe malowidła chodnikowe, ale daleka jestem od uznania ich za naprawdę wartościową twórczość artystyczną. Nie zetknęłam się do tej pory z niczym, co byłoby wymalowane na ścianie budynku, na pociągu lub na płocie, a co zmusiłoby mnie do czegoś więcej, niż tylko rzucenie przelotnego, niezaangażowanego spojrzenia. Macie więc pewne prawo, by w tym właśnie momencie zadać mi zadziwione pytanie: co takiego zmusiło mnie do sięgnięcia po książkę, której akcja toczy się w środowisku graficiarzy?
 
Nazwisko autora. Za Pérezem-Reverte pójdę w ciemno wszędzie tam, gdzie będzie miał ochotę mnie zabrać. I nigdy, przenigdy, nie będę rozczarowana. Ten hiszpański pisarz ma nadzwyczajną zdolność do zaskakiwania czytelnika - i wcale nie mam tu na myśli samej tylko akcji jego książek. Wszystko, co wychodzi spod pióra Reverte, zdumiewa mnie na każdym niemal poziomie - od niespotykanej erudycyjności stylu po rozwiązania fabularne. 
 
Uwielbiam jego gierki, sposób, w jaki prowadzi narrację, by uśpić moją czujność. Na ten intrygujący zabieg można się natknąć w niektórych powieściach - asonoryzacja akcji, pozorna cisza, wydawać by się mogło, że autor postanowił tym razem napisać coś mniej spektakularnego, a bardziej stonowanego, coś, co niekoniecznie da czytelnikowi po głowie i wbije się klinem w jego serce. A potem - nie wiedzieć kiedy - odkrywasz z zachwytem, że od jakiegoś czasu istniejesz w innym wymiarze i co chwilę odkładasz książkę na bok, bo musisz złapać oddech. 
 
 
 
 
 

 

Nie inaczej było w przypadku "Cierpliwego snajpera". Książka, która niezasłużenie leżała sobie w kąciku księgarnianych półek, o nierzucającej się w oczy, niepozornej miękkiej oprawie, kryje w sobie niesamowite pokłady tego wszystkiego, co w literaturze najwspanialsze - obłędny styl oraz doskonale wymyśloną historię, która rozgrzewa szare komórki do czerwoności.
 
Dwie strony barykady - tutaj krąg konwenansów i komercji, sztuczności i polityki, tam buntownicy w kapturach naciągniętych na oczy, z grzechoczącymi puszkami z farbą w dłoniach. Wydawałoby się, że ten podział jest bardzo jednoznaczny, ale to pozory. Bohaterką powieści jest Lex, która ma za zadanie odnalezienie Snipera, enigmatycznego i nieuchwytnego graficiarza, żywej legendy street-artu. Ona reprezentuje świat legalnej sztuki i stałych zarobków, on uosabia nonkonformizm, bezinteresowną walkę z każdym systemem, ze wszystkim, co społeczeństwo uznaje za poprawne. 
 
Czy to co Sniper tworzy na murach jest rzeczywiście czymś więcej, niż tylko wyrazem niezgadzania się z rzeczywistością tworzoną przez ludzi? Czy jego prace, "podpisywane" małą tarczą strzelecką, są sztuką ze względu na ich wartość artystyczną, czy także w powodu przesłania, jakie z sobą niosą? Kto i w jaki sposób decyduje o tym, jakie mają znaczenie? Ich autor, społeczeństwo, a może okoliczności, w jakich powstały?
 
Książka wywoła w Was niesamowitą feerię doznań i przemyśleń. Czym jest sztuka? Do jakiego stopnia postrzegamy ją subiektywnie, a w którym momencie zaczynamy patrzeć na nią tak, jak próbuje nakazywać nam konwencja? Kto decyduje o wartości sztuki, o jej legalności? Do czego zdolni są posunąć się niektórzy ludzie, by ich działania zostały uznane za artyzm? Jak w dzisiejszych czasach odróżnić prawdziwe piękno od komercji? Dlaczego tak często łamanie tabu jest jednoznaczne z talentem?
 
 
 
To tylko niektóre z pytań, które samoczynnie napływają do głowy podczas czytania "Cierpliwego snajpera". Nie chcę wcale przez to powiedzieć, że jest to lektura filozoficzna, trudna, nienadająca się do tego, by po nią sięgać po męczącym dniu i z bolącą głową. Wręcz przeciwnie - czyta się ją lekko, z zachwytem, zapominając o tym, że jeszcze przed chwilą marzyło się tylko i wyłącznie o drzemce. Akcja nie pędzi na złamanie karku, jest spokojna i niespieszna, ale nie trzeba się przez nią przebijać, nie zasypia się nad kolejnymi rozdziałami. Nie ma tutaj napięcia i gmatwania wątków znanych z "Szachownicy flamandzkiej" czy z "Klubu Dumasa" - sposób prowadzenia narracji przypomina raczej artyzm "Fechtmistrza".
 
W "Cierpliwym snajperze" nie wyczujecie żadnych zgrzytów, nie przyłapiecie autora na fuszerce. Jeżeli Pérez-Reverte postanawia spenetrować jakieś środowisko lub zgłębić jakiś temat, to możecie być pewni, że zrobi to tak, jakby od tego zależało jego życie. Czytając o subkulturze graficiarzy zanurzamy się w jej esencji, a jednocześnie nie czujemy się nią przytłoczeni, nie mamy wrażenia, że ktoś zmusza nas do zrozumienia i przyswojenia sobie slangu czy filozofii związanych z tematem. Tak doskonale wyważone wrażenia może fundować czytelnikowi jedynie pisarz dotknięty palcem Geniuszu.
 
Powieść hiszpańskiego autora jest pełna gniewu i rozżalenia. Pérez-Reverte nie łapie się ostentacyjnie za głowę i nie kiwa potępiająco palcem, by za chwilę się odwrócić i zająć czymś innym. Przez cały czas krzyczy o wojnie, która toczy się pod naszym bokiem. W pewnym momencie fabuła gwałtownie otrząsa się ze spokojnego stylu, zaskakuje i wprawia w osłupienie po to, by zostawić w nas coś więcej, zmusić do zwrócenia uwagi na to, jak wygląda świat, w którym żyjemy. Po przewróceniu ostatniej strony uderzy Was także inteligentna przewrotność tytułu (a co za tym idzie - skrzywicie się na nie do końca dobrze sformułowany blurb).
 
Po tej lekturze trochę inaczej spojrzałam na zjawisko sztuki ulicznej. Obejrzałam wiele stron jej poświęconych i jestem skłonna przyznać, że graficiarze mają w swoich szeregach wielu prawdziwych artystów. Sami oceńcie przykłady, które wkleiłam w tekst.
 
 
 
 
 
Powieść Péreza-Reverte jest jedną z najciekawszych, najbardziej wciągających, a przy tym najgłębszych książek, jakie miałam okazję czytać w ostatnim czasie. Mam nadzieję, że jej drugie polskie wydanie będzie odzwierciedlać jej wartość, rzucać się w oczy i zachęcać do czytania - bo to pierwsze jest zdecydowanie zbyt niepozorne jak na czasy, w których połowę sukcesu książki generuje okładka.
 
 
Autor: Arturo Pérez-Reverte
Tytuł: Cierpliwy snajper
Tytuł oryginału: El Francotirador Paciente 
Tłumaczenie: Joanna Karasek
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788324032822
Ilość stron: 320
Format: 14.0x20.5cm
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
 
 
Recenzja powstała dla portalu:

 

Królestwo za... kwiatka? Zapraszam do Holandii!

Tulipanowy wirus - Małgorzata Diederen-Woźniak, Daniëlle Hermans
Nie jestem jakąś specjalnie wielką fanką kwiatów. Lubię mijać je w parku, wykorzystuję do zdjęć, cieszy mnie ich obecność na klombach w mieście, ale u siebie w ogrodzie wolę trawkę, krzaczki i drzewka. Z ciętymi też mam problem, bo ładnie wyglądają, ale tylko przez chwilę - trzeba się namęczyć, żeby utrzymać je przy względnym życiu przez kilka dni. Owszem, kocham słoneczniki, ale to przez Vincenta, uwielbiam stokrotki na trawnikach i niezapominajki na łące. Reszta jest przyjemna dla oka, ale nie mam dla nich specjalnie cieplejszych uczuć. Wyjątkowo nie lubię róż i tulipanów. No, chyba że są jakoś szczególnie spektakularne.
 
Cóż więc mogło mnie skłonić do lektury książki o kwiatach, za którymi nie przepadam? Dlaczego sięgnęłam po "Tulipanowy wirus"? Za sprawą ciekawej historii, oczywiście. Czy jesteście sobie w stanie wyobrazić, że był kiedyś taki czas, w którym na jednej cebulce tulipana można było zbić olbrzymi majątek? Zaintrygowani? 
 
To, co działo się w XVII-wiecznej Holandii, przechodzi moje pojmowanie. W pewnym momencie tysiące ludzi dosłownie zbzikowało. Ktoś wymyślił, że tulipany, zaatakowane przez nieznanego wirusa i z jego powodu wyglądające inaczej niż zdrowe, są warte więcej niż ustawa przewiduje. Ceny cebulek rosły i rosły, w końcu stały się groteskowe. Kwiaty, które przywędrowały do Zjednoczonych Prowincji Niderlandzkich z Turcji, stały się symbolem luksusu, prestiżu, ważniejszym niejednokrotnie od najdłuższych drzew genealogicznych. Nietypowe odmiany, na dobrą sprawę zdeformowane przez wirusa - nakrapiane i postrzępione, były bardziej pożądane niż domy, meble, obrazy czy stroje. Ludzie brali kredyty, zapożyczali się, a ceny cebulek nadal rosły. 
 
Podam Wam kilka przykładów, żebyście byli w stanie wyobrazić sobie rozmiar, jaki osiągnęła gorączka tulipanowa. Średni roczny dochód w Niderlandach wynosił ok. 150 guldenów (a wiecie jak to jest z tym średnim dochodem - w rzeczywistości większość ludzi zarabia o wiele mniej), tona masła kosztowała jakieś sto guldenów. Jedna cebulka (!), z której być może wyrósłby kwiat o niespotykanym kształcie i kolorze, kosztowała nawet do tysiąca guldenów. 
 
Najsłynniejsza odmiana, kwiat o nazwie Semper Augustus, który był dla tulipomaniaków relikwią i ideałem, została pewnego razu sprzedana za 6.000 guldenów. Pojedyncza cebulka! Jedni zarabiali krocie, spekulując i handlując niewyhodowanymi jeszcze tulipanami, inni tracili majątki, sprzedając wszystko co posiadali, byle tylko zdobyć... kwiatek. A najczęściej zaledwie obietnicę kwiatka, bo czymże innym jest wysuszona cebulka?
 
Semper Augustus. Ot, kwiatek...
 
Choroba zwana tulipomanią wyszła poza granice holenderskie, ale na szczęście nie zdążyła spustoszyć europejskich rynków. W 1637 roku doszło do kryzysu, popyt załamał się z powodu piramidalnych cen, a ci, którzy inwestowali w sadzonki, by sprzedawać je z zyskiem, stali się bankrutami. Jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy chcieli na tym szaleństwie zarobić i w chwili największej histerii na punkcie nakrapianych kwiatków zapożyczali się, by kupić coś, co mogli następnie sprzedać z zyskiem. Nigdy jednak nie pojmę toku myślenia tych, którzy te cebulki kupowali po to, by je po prostu mieć - coś tak nietrwałego, ulotnego, jak piękno kwiatu...
 
Daniëlle Hermans szukała interesującego tematu, wokół którego mogłaby osnuć fabułę swojej debiutanckiej powieści. Tulipomania wydała jej się wątkiem niezwykle mrocznym i przepełnionym kryminalnym potencjałem. Sięgnęła do XVII-wiecznych źródeł i postanowiła połączyć ekonomiczny kryzys sprzed czterystu lat, z tym, co dzieje się we współczesnym świecie. Gorączka kwiatowa nigdy tak naprawdę się nie zakończyła. W 2003 roku Holandią wstrząsnęła afera związana ze zdefraudowaniem olbrzymiej sumy pieniędzy, którą inwestorzy chcieli sfinansować badania nad nowym gatunkiem tulipana. Do dziś nie odzyskano ponad 80 milionów euro przeznaczonych na ten cel. 
 
Ja i ekonomia to dwa różne bieguny, jednak spekulacje finansowe sprzed lat oraz ich wpływ na ludzkie losy stały się tematem, który mnie wciągnął, zaintrygował i zawładnął moją wyobraźnią na wiele dni. "Tulipanowy wirus" to fikcyjna historia kryminalna, którą autorka oparła na fundamentach historycznych. Woutera Winckela, bohatera, od którego cała opowieść bierze początek, jego kolekcję cebulek oraz aukcję, na której zostały sprzedane, znajdziemy nie tylko w powieści Hermans, ale przede wszystkim w siedemnastowiecznych dokumentach.
 
Jak widzicie, na pierwszy rzut oka "Tulipanowy wirus" wydaje się być książką, po którą zdecydowanie warto sięgnąć, która wciągnie czytelnika w barwny świat przeszłości, opowie mu o niezwykłych wydarzeniach i nauczy czegoś, czego - być może - do tej pory jeszcze nie wiedział. Pamiętajmy jednak, że debiutancka powieść holenderskiej pisarki jest kryminałem, więc wiedza, jaką czytelnik może dzięki niej uzyskać, wcale nie powinna znajdować się na pierwszym miejscu. 
 
Owszem, po przeczytaniu tej książki wiele godzin spędziłam na przeglądaniu stron internetowych poświęconych tulipomanii, historii Holandii, wpływom tej niezwykłej bańki spekulacyjnej z przeszłości na nasz dzisiejszy świat, ale przecież nie tylko po to czyta się kryminały. Poza wiedzą, jaką mogę z nich czerpać, oczekuję od tego gatunku sensownej fabuły, żywych postaci, inteligentnie i logicznie skonstruowanej intrygi, doskonałego stylu... Dokładnie tego wszystkiego, czego poszukuję w każdej książce, po którą sięgam, z tą różnicą, że w powieściach kryminalnych powinien być jeszcze suspens, perfekcyjnie wymyślona tajemnica i moc mylących wątków prowadzących do zaskakującego finału.
 
W "Tulipanowym wirusie" niczego takiego nie znajdziecie. Fascynujący temat, który mógł stać się podwalinami pod rewelacyjną powieść, został zaledwie liźnięty, bo autorka nie mogła się zdecydować, o czym właściwie chce pisać - o przeszłości, czy o teraźniejszości, o tulipomanii, czy o siedemnastowiecznym zwątpieniu w instytucję Kościoła. Usiłowała złapać za ogony zbyt wiele srok - w efekcie wszystkie jej się wymknęły, pozostawiając po sobie zaledwie kilka piórek. Przede wszystkim brakuje tutaj zwartej fabuły. Zamiast tego natykamy się na obrazki rzucone na strony niczym plamy farby - tu zielona, tam czerwona, za moment różowa. Czułam się niczym konik polny skaczący po źdźbłach trawy o różnej strukturze i niezatrzymujący się na żadnym na dłużej. 
 
Hermans usilnie próbuje nam wmówić, że parę encyklopedycznych wzmianek o historii czyni z jej powieści coś, co posiada głębsze tło. W rzeczywistości jest to jedynie zlepek płytkich scen opierających się głównie na bardzo słabych dialogach. "Tulipanowy wirus" nie zdaje egzaminu jako kryminał, bo jego akcja irytuje, zamiast wciągać, a finał jest naciągany i przewidywalny. Właściwie nie zdaje egzaminu z niczego innego, poza tym, że jest bodźcem do nauczenia się czegoś nowego. I dzięki temu, wbrew wszystkiemu, cieszę się, że przeczytałam tę pięknie wydaną książkę. Mogłam Wam przynajmniej opowiedzieć kolejną interesującą historię! :)

 

Tytuł: Tulipanowy wirus
Tutuł oryginalny: Het Tulpenvirus
Autor: Daniëlle Hermans
Tłumaczenie: Małgorzata Diederen-Woźniak
Wydawnictwo: Marginesy
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788364700095
Ilość stron: 300
Format: 13.5x21.0cm
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami



Recenzja powstała dla portalu:

 

Darcy nie żyje, Bingley coś kombinuje, Lizzy daje nogę, a Jane wcale nie jest taka święta

Pan Darcy nie żyje - Magdalena Knedler
 
"To miała być kolejna wielka ekranizacja dzieła Jane Austen. Epicki romans, gwiazdorska obsada i produkcja z hollywoodzkim rozmachem. Pan Darcy nie zdążył jednak wywołać rumieńca na twarzy Elizabeth Bennet … Po sentymentalnej aurze „Dumy i uprzedzenia” pozostaje tylko piękna okolica i urokliwy dworek. Produkcja filmu zostaje wstrzymana. Jednak gra trwa nadal: śledztwo w sprawie ewentualnego zabójstwa i sekrety gwiazd inicjują zabawną komedię intryg. Bohaterowie spiskują, knują i robią wszystko, by kompromitujące fakty z ich życia nie ujrzały światła dziennego. Niespodziewane zwroty akcji, błyskotliwe dialogi i atmosfera hollywoodzkiego skandalu tworzą literacką mieszkankę wybuchową. „Pan Darcy nie żyje” to soczysta opowieść, nie tylko dla fanów Jane Austen."

Niezwykle trudno jest napisać stonowany tekst o czymś, czym się żyje na co dzień, co się kocha i czego zgłębianie daje niesamowitą frajdę. Od kilku dni głowię się, co zrobić, żeby stworzyć sensowną recenzję książki "Pan Darcy nie żyje", a jednocześnie nie wplątać się w tasiemcowe zachwyty nad brytyjską kulturą i historią. Ostatecznie postanowiłam przestać planować, układać i podchodzić do tematu racjonalnie, bo wyszłoby mi z tego powściągliwe i ostrożne "nie-wiadomo-co". 
 
Zdecydowałam, że położę dłonie na klawiaturze i... niech się samo pisze. Może uda mi się Was nie znudzić, bo a nuż mam w sobie pokłady niezgłębionej samodyscypliny, która nie pozwoli mi w co drugim zdaniu popiskiwać, jak to ja uwielbiam całą kulturową i popkulturową mieszankę pochodzącą z Wysp Brytyjskich - począwszy od koszulek z nadrukowanym Union Jackiem (tych, którzy właśnie wciągnęli powietrze w płuca i zaczęli planować druzgocące komentarze uprzedzam, że znam różnicę międzyUnion Jack a Union Flag, ale uważam, że - akurat w tym przypadku - forma popularniejsza jest bardziej sympatyczna), skończywszy na ambitnych sztukach teatralnych wystawianych na West Endzie.
 
Jeśli nie macie ochoty na niekończące się dyskusje dotyczące postaci z książek Jane Austen, wiktoriańskiego Londynu, angielskiego społeczeństwa klasowego, poetyki seriali produkowanych przez BBC, adaptacji sztuk Szekspira, brytyjskich aktorów (wszystkich razem i każdego z osobna), poezji Byrona, Tennysona i Poetów Jezior, malarstwa prerafaelitów, dzieł i życia Charlesa Dickensa, mieszkańców plebanii w Haworth, Agathy Christie oraz zabytków, historii, ulic, pubów, muzeów Wielkiej Brytanii, to pilnujcie się, żeby nie wspomnieć w mojej obecności o niczym, co mogłoby mnie naprowadzić na ścieżkę, z której tak łatwo nie zawrócę! ;) Żywię jednak nadzieję, że do przedmiotu recenzji podejdę z pełnym profesjonalizmem i nie skończę ostatecznie na pławieniu się w zachwytach nad, dajmy na to, Sherlockiem Holmesem.
 
Możecie sobie wyobrazić, jak wielką radością jest dla mnie wszystko, co wiąże się, choćby pośrednio, z moją "obsesyjką". Oglądanie, słuchanie i czytanie to jedno, ale wcale nie jest proste znalezienie kogoś, kto potrafiłby wymienić nazwy teatrów na West Endzie, znałby nazwiska mniej popularnych aktorów występujących z brytyjskich produkcjach, wiedziałby, kto właśnie ustępuje ze stanowiska reżysera artystycznego teatru Old Vic lub dałby radę podyskutować o jakości wszystkich adaptacji książek Austen, Brontë czy Gaskell. Biorąc do ręki debiutancką powieść Magdaleny Knedler nie wiedziałam jeszcze, że między okładkami kryje się coś absolutnie wyjątkowego - ta sama pasja, która lata temu objęła moją duszę w posiadanie.



W obliczu debiutu literackiego jestem zazwyczaj, chcąc nie chcąc, ostrożnie sceptyczna. Dziesiątki rozczarowań i setki przeczytanych "bylejakości" nie pozwalają mi już wierzyć w to, że pojawi się autor, którego pierwsza powieść będzie bezbłędna. Z góry zakładam, że natknę się na niezmiennie popełniane przez początkujących pisarzy potknięcia, a to pozwala mi ograniczyć frustrację do minimum. 
 
Każda reguła ma swoje wyjątki. W przypadku Magdy Knedler mogłam mieć pewność, że jej stylowi nie będzie można niczego zarzucić - znałam wcześniej jej recenzje, felietony, wiedziałam, że ma lekkie pióro i doskonały warsztat. Jednak co z fabułą, z konstrukcją postaci? Co z dialogami, które bywają piętą achillesową debiutantów (i nie tylko)? 
 
Rzut okiem na okładkę (postarajcie się nie wyobrażać sobie tego dosłownie!) oraz wczytanie się w zapowiedź treści rozwiały większość wątpliwości, podstępnie pełzających po nadziei na doskonałą lekturę. Kryminał, którego akcja toczy się na planie filmowym, bohaterowie, mający za zadanie wcielenie się w postaci wykreowane dwieście lat wcześniej przez Jane Austen oraz nawiązania do brytyjskiej kultury - wszystko wskazywało na to, że nawet jeśli w "Pan Darcy nie żyje" znajdą się jakieś potknięcia, to z radością przymknę na nie oko, bo zagłuszy je tematyka sprawiająca mi olbrzymią przyjemność. 
 
Oka przymykać nie musiałam. Co więcej, jedno i drugie ślepie miałam szeroko otwarte ze zdumienia. Nawet długo w noc, bo tę książkę można odłożyć na bok tylko wówczas, gdy ma się wyjątkowo silny charakter, a ja takowego - w obliczu dobrych powieści - nie posiadam. Od wieków nie czytałam tak udanego debiutu, sporo też wody Wisła do morza wtłoczyła od chwili, w której ostatnio tak głośno się śmiałam podczas czytania. Wszystkie moje obawy uciekły gdzie pieprz rośnie. Zatopiłam się w lekturze, zachwyciłam niewymuszonym i dojrzałym stylem autorki, naturalnym, ciętym i dowcipnym językiem, jakim przemawiają postaci, a przede wszystkim wciągającą, niebanalną i pełną intrygujących smaczków fabułą.
 
"Duma i uprzedzenie" stała się inspiracją do stworzenia czegoś świeżego. Powiem szczerze i prosto z mostu - zazdroszczę Magdzie Knedler tego, że napisała powieść o czymś, co kocha, co ją fascynuje. Ja nie miałabym tyle odwagi, bałabym się, że popadnę w przesadę, sentymentalne i szczeniackie zachwyty, że skupię się na dziesiątkach szczegółów, które - ważne dla mnie - dla czytelników będą niezrozumiałe i nieciekawe. Autorce "Pana Darcy'ego" udało się nie wpaść w żadną z tych pułapek, ominęła je z daleka, nawet się do nich nie zbliżając. Jej książka nie jest kopią, kontynuacją, nie czerpie z powieści Austen niczego poza tym, że staje się ona dla niej bodźcem do rozważań nad ciągłością kultury i nad niesamowitym wpływem wyobraźni Jane, dziewczyny żyjącej na przełomie XVIII i XIX wieku, na literaturę i kinematografię kolejnych wieków. 


Kto z nas nie pamięta Colina Firtha, który spoglądał na Jennifer Ehle z wielkopańską dumą, a jednocześnie głębokim cierpieniem i tęsknotą w oczach (zwróćcie uwagę, że bohatersko nie piszę nic o białej koszuli i jeziorze! ;) )? Czy ktokolwiek będzie jeszcze w stanie lepiej zagrać rolę Darcy'ego? Anglicy zdają się mieć ciągle nadzieję, że uda im się w końcu trafić na kogoś takiego i co jakiś czas na tapetę wraca temat kolejnej ekranizacji "Dumy i uprzedzenia". Dla Magdaleny Knedler stało się to punktem wyjścia dla doskonale wymyślonej opowieści o perypetiach oraz większych i mniejszych dramatach ludzi, którzy prowadzą nietypowy styl życia - aktorów, reżyserów, scenarzystów, itp. 
 
Na tle sielskich angielskich krajobrazów, w murach pięknego pałacu Bridebridge Hall, toczy się bezpardonowa walka. Bohaterowie zmagają się z przeciwnościami losu, z własnymi lękami i słabościami oraz z rywalami, od pokonania których zależy ich dalsze "być lub nie być" w branży filmowej. Poważna tematyka jest zrównoważona doskonałym, chwilami niemal brytyjskim, humorem sytuacyjnym i językowym, który wylewa się z książki na wszystkie strony. To nie koniec zalet. Wierzcie mi lub nie wierzcie, ale choćbyście nie wiem jak bardzo się starali, to za Chiny Ludowe nie zgadniecie przed czasem, kto jest mordercą niedoszłego odtwórcy roli pana Darcy'ego. Autorka będzie wodzić Was za nos i inteligentnie podsuwać fałszywe tropy, tak zmyślnie wplecione w akcję, że nawet do głowy Wam nie przyjdzie, jak bardzo sobie wrednota z Wami pogrywa! :)

"Pan Darcy nie żyje" to kryminał, który nie epatuje tak popularną ostatnio brutalnością, ale skupia się na bohaterach i zagadce. To także powieść obyczajowa z wyraziście zarysowanym tłem społecznym. Połączone ze sobą tworzą świeżą mieszankę wybuchową. I nie martwcie się, jeśli nie macie większego pojęcia o angielskim przemyśle filmowym - autorka Wam wszystko wytłumaczy, bez przesadyzmu i zarzucania Was szczegółami. Jedyne, o czym musicie pamiętać, to o tym, by starać się podczas lektury nie spożywać niczego, czym moglibyście się drastycznie zakrztusić. Ze śmiechu i ze zdziwienia.

 

P.S. Pamiętajcie, że książkę Magdy Knedler możecie czytać nawet wówczas, gdy nie wiecie, o czym jest "Duma i uprzedzenie" i nie widzieliście nigdy na oczy Colina Firtha (jest tutaj ktoś taki? już widzę ten las rąk, ha, ha!). Nawet wówczas, gdy w ogóle nie interesuje was brytyjskie kino i XIX-wieczna literatura. "Pan Darcy nie żyje" i tak Wam się spodoba!
 

 

Tytuł: Pan Darcy nie żyje
Autor: Magdalena Knedler
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788379762781
Ilość stron: 344
Oprawa: półtwarda

 

 

 
Patronat medialny:

 

 

 

Zielono w głowie - Pan Darcy nie żyje

Zapowiedź - "Pan Darcy nie żyje"

„Tak dumny i zarozumiały, że wszyscy wprost znieść go nie mogli” (Pani Bennet o Panu Darcym, „Duma i uprzedzenie”).

 

To miała być kolejna wielka ekranizacja dzieła Jane Austen. Epicki romans, gwiazdorska obsada i produkcja z hollywoodzkim rozmachem. Pan Darcy nie zdążył jednak wywołać rumieńca na twarzy Elizabeth Bennet …

 

Po sentymentalnej aurze „Dumy i uprzedzenia” pozostaje tylko piękna okolica i urokliwy dworek. Produkcja filmu zostaje wstrzymana. Jednak gra trwa nadal: śledztwo w sprawie ewentualnego zabójstwa i sekrety gwiazd inicjują zabawną komedię intryg. Bohaterowie spiskują, knują i robią wszystko, by kompromitujące fakty z ich życia nie ujrzały światła dziennego.

 

Niespodziewane zwroty akcji, błyskotliwe dialogi i atmosfera hollywoodzkiego skandalu tworzą literacką mieszankę wybuchową. „Pan Darcy nie żyje” to soczysta opowieść, nie tylko dla fanów Jane Austen.

 

Książka Magdaleny Knedler już wkrótce w księgarniach!!

 

Opis ze strony Wydawnictwa: http://czwartastrona.pl/ksiazki/pan-darcy-nie-zyje/

Wakacyjne lektury dziewięciolatka (i jego niepoprawnej matki)

 

Kiedy mama musi zasiąść na kilka godzin przed komputerem, a jej dziecię ma wakacje, to pisanie idzie mamie... poowooli. Wymyśla biedna rodzicielka różne podstępy, żeby potomek nie przybiegał co pięć minut i nie pokazywał właśnie ukończonego malarskiego arcydzieła sztuki nowoczesnej, wybudowanej przed chwilą najwspanialszej ze wszystkich budowli z klocków, nie opowiadał wymyślonej najfantastyczniejszej historyjki, nie objaśniał tworzonej na bieżąco najbardziej nowatorskiej gry planszowej, itp., itd. 
 
Rzeczony potomek zajęć ma co niemiara, nie zna pojęcia "nuda" (bo mu owego pojęcia matka nie wpoiła), ale uwielbia gadać i dzielić się z całym światem tworami rozbudowanej wyobraźni. A jeśli pod ręką jest tylko pracująca właśnie mamusia... Kochająca uczestniczyć w życiu swojego dziecka, ale niemająca siły i czasu, by robić to przez czternaście godzin na dobę...
 
Podstępy zazwyczaj się nie udają, bo jak dziecięciu poleci się wyjąć materiały do zabaw plastycznych, to mija wyżej wymienione pięć minut i już trzeba podziwiać kolejne arcydzieło, a po następnych dziesięciu minutach arcydzieł jest już cały stos. Jedynym ratunkiem - a jakże! - są książki. Daje się taką do łapy, zamyka się drzwi i zanosi modły do wszystkich świętych, by lektura była baaardzo wciągająca. Różnie z tym bywa - czasami mija 300 sekund błogosławionego spokoju, a potem ma się znów Bąbla na karku, bo trzeba wytłumaczyć jakieś pojęcie, znaczenie, opowiedzieć o jakimś wydarzeniu z historii... Trafiają się też perełki, zajmujące paplające pociechy na dłużej. Autorów owych cudów mamusie powinny na rękach nosić.
 
Przez ostatnie półtora miesiąca mój dziewięcioletni syn przeczytał całkiem sporo najróżniejszych książek. Powtórzył sobie serię "Kroniki Spiderwicka", machnął kilka pozycji o Minecrafcie, przestudiował zupełnie niezrozumiałą dla matki cegłę Richarda Hammonda o samochodach, a ostatnio zabrał się za cykl "Ulysses Moore". Szczęściem, większość z tych książek nie wymagała mojego udziału w lekturze, a jeśli wymagała (Hammond!), to i tak - jako ignorantka w zakresie nauk ścisłych i motoryzacji - nie byłam w stanie mu pomóc, więc musiał sam sobie radzić. 
 
Pomiędzy tymi pozycjami znalazły się jeszcze dwie książeczki - obie wydane przez Naszą Księgarnię. Piszę o nich dzisiaj, bo okazały się nietypowe. Pierwsza wymagała mojego udziału w rozumieniu treści, ale nie miałam nic przeciwko temu - sama bawiłam się doskonale, a ostatecznie przeczytałam ją pokątnie od deski do deski, śmiejąc się w kułak. Drugą Patryk przeczytał sam, nie musiał mnie o nic pytać, ale tak gromkie wybuchy wesołości dobiegały w trakcie lektury z jego pokoju, że nie mogłam się oprzeć. I w efekcie ją także przeczytałam, chichraniem się w głos wywołując zapewne u sąsiadów niepokój o stan mojego umysłu.

 

 



Pierwsza pozycja nosi tytuł "Autograf za milion dolarów", a została napisana przez naszego rodzimego autora - Rafała Witka. Niech Was nie zwiedzie niepozorna okładka - w środku kryje się nie tylko świetna zabawa, ale przede wszystkim - zaserwowana w przepyszny sposób - wiedza! 
 
Gabrysia i Nilson są przyjaciółmi ze szkolnej ławy, ale i z podwórka, bo mieszkają o rzut beretem od siebie. To mądre i w miarę cywilizowane dzieciaki, które co rusz potykają się o niezwykłe zdarzenia. Bez większego przekonania wybierają się na wycieczkę do muzeum, lądują na wystawie poświęconej Salvadorowi Dalemu, odbierają bardzo (bardzo! bardzo!) dziwny telefon i w efekcie poszukują skarbu na ulicach Paryża. Zawrotna jazda. 

 

 



Książka Rafała Witka ma wiele zalet - od inteligentnego poczucia humoru, poprzez młodzieżowy, ale idealnie wyważony i bogaty język, do sporej dawki nienarzucającej się wiedzy. Informacje o Dalim, malarstwie surrealistycznym czy o stolicy Francji wplecione są w treść w niewidzialny niemal sposób - młody czytelnik pochłania "Autograf..." nie przypuszczając nawet, jak wiele się w tym czasie uczy. Pomocne są tutaj zabawne ilustracje Magdy Wosik - proste, ale utrafiające w fabułę niczym lotka w środek tarczy. Obrazki generują połowę zabawy, jaką wywołuje ta książeczka.
 
Treść niby zupełnie na serio, ale jednak bajkowa - w końcu nikt jeszcze nie widział działającego „telefonu-homara” zaprojektowanego przez Dalego, nikt nie leciał do Paryża płacąc 1,33zł za osobę (tanie linie owszem, istnieją, ale takie cuda się nie zdarzają - jeśli macie inne informacje, to błagam, podzielcie się nimi ze mną! też chcę wybrać się do Francji za złotówkę!) oraz nikt nie znalazł autografu wielkiego malarza wartego milion dolarów złożonego na... papierze toaletowym.
 



Przyjemnie czyta się książeczkę, w której fikcja przybiera pozory prawdopodobieństwa, bo to pozwala dziecku wierzyć w spełnianie się nawet najbardziej zbzikowanych pragnień. A to z kolei czyni z niego bojownika o urzeczywistnianie marzeń, bogatego w wyobraźnię i niewahającego się w obliczu rzekomych niemożliwości. Jednak podstawową zaletą "Autografu za milion dolarów" jest taki oto morał: "Ucz się, dziecko, bo jak będziesz dużo wiedzieć, to cały świat i wszystkie jego skarby będą stać przed tobą otworem!".
 
Drugą książką, która skłoniła mnie do wysmażenia niniejszego tekstu, jest dzieło pary przyjaciół - Andy'ego Griffithsa i Terry'ego Dentona. Pierwszy z nich pisze teksty, drugi je ilustruje - wzajemnie uzupełniają swoje absurdalne, aczkolwiek przezabawne, poczucie humoru. Seria o wielgachnym domku na drzewie, której pierwsza część sprawiła, że mój syn tarzał się po podłodze ze śmiechu, nie zawiera wiedzy przydatnej w szkole, ale za to pokazuje, jak niesamowitą moc ma fantazja.
 
 
 
Autorzy użyczyli swoich danych osobowych dwóm chłopcom, mieszkającym w domu, w którym znajdują się cuda śniące się po nocach każdemu dziecku (a przynajmniej każdemu chłopcu!). Fontanna z oranżadą i basen z rekinami są tylko drobną zapowiedzią wspaniałości kryjących się w zakamarkach owego domostwa. Andy i Terry mają niebanalne zajęcie - tworzą książki dla dzieci. Właśnie do ich drzwi puka wściekły wydawca, od dawna czekający na kolejny tekst. Nieszczęsny ten człowiek rwie włosy z głowy, podczas gdy niefrasobliwi autorzy ani myślą zajmować się pisaniem (i ilustrowaniem).
 
 
 
W końcu jednak deadline wali ich po głowach, chłopaki zasiadają więc grzecznie nad kartkami papieru oczekując na natchnienie. Wena jednak nijak nie chce się pojawić, pojawiają się za to niecodzienne i niesamowite okoliczności. Akcja pędzi na złamanie karku, absurd goni absurd, latające koty gonią wielkie małpy, a morskie potwory szukają ofiary. Domek na drzewie o mały włos się rozpada, a jego mieszkańcy mają wspaniały temat na kolejną książkę. Tym sposobem czytelnik - ten mniejszy (syn czytający legalnie) i ten większy (mama czytająca pod kołdrą z latarką, bo jej trochę wstyd, że nie sięga po lekturę dostosowaną do jej wieku) - dostaje do ręki kronikę wydarzeń, których twórcy byli świadkami. 
 
Ostatecznie zupełnie już nie wiem, co było prawdą, a co nią nie było! ;)
 
 
 
 
Miałam czasami wrażenie, że w tym przypadku to ilustrator odwala większość roboty - tekstu w książce jest sporo, jednakowoż obrazki bardziej rzucają się w oczy. Są proste, a jednocześnie drobiazgowe, nieskomplikowane, a przy tym pełne zabawnych szczegółów - takie paradoksy. Przewracając kolejną kartkę nie jesteśmy sobie w stanie nawet w przybliżeniu wyobrazić, co nas tam czeka, bo każdy pomysł twórców książki zaskakuje. 
 
Nie mogłam oprzeć się myśli, że Griffiths i Denton naprawdę są chłopcami, mieszkającymi w domku na drzewie, w którym przeprowadzają różne doświadczenia oraz hodują dziwne ryby i jeszcze dziwniejsze małpy. Czułam się do tego stopnia zwiedziona, że zaczęłam grzebać w internecie w poszukiwaniu potwierdzenia tego faktu. Oczywiście okazało się, że każdy z twórców mieszka sobie spokojnie z własną rodziną w domu stojącym twardo na ziemi. Ot, siła sugestii nawet na mnie podziałała.
 
Opowieść jest przepełniona emocjami - raz panuje w niej nuda (bardzo sugestywnie zilustrowana przez Terry'ego, czytelnik więc nie ma czasu na to, by się rzeczywiście znudzić, bo za bardzo się śmieje), innym razem przerażenie (spróbujcie nie bać się morskiej syrenki!) lub podniecenie przygodą. Autorzy czerpią motywy nie tylko z wyobraźni i codzienności, ale także z filmów i z literatury - dorosły czytelnik może więc bawić się podwójnie, wyławiając z chaosu znane wątki. Cudownym efektem lektury będzie wielkie pragnienie Waszego dziecka, by zasiąść - już teraz, w tej sekundzie - nad kartką papieru i zacząć wymyślać historyjki na podobieństwo tych zawartych w "13-piętrowym domku na drzewie". I mama będzie mogła sobie nadal w spokoju pisać. O ile wcześniej nie dorwie się do książki, którą dziecko właśnie skończyło czytać! ;)
 
 
 
Tytuł: Autograf za milion dolarów
Autorzy: Rafał Witek, Magda Wosik
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788310128126
Ilość stron: 160
Format: 14.0x19.2cm
Oprawa: Miękka
 
Tytuł: 13-piętrowy domek na drzewie
Autorzy: Andy Griffiths, Terry Denton
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788310128508
Ilość stron: 256
Format: 13.0x20.0cm
Oprawa: Miękka
 
 

 

Detektyw-łakomczuch i niezwykle podejrzany zegar

Zbrodnia w szkarłacie - Katarzyna Kwiatkowska
"Każdy miał motyw. Każdy ma alibi. Rok 1900. Dwór w Jeziorach pod Poznaniem. Trwają gorączkowe przygotowania do ślubu dziedziczki. Jan Morawski, przystojny, szarmancki i inteligentny ziemianin słynący z zamiłowania do kryminalnych zagadek, pomaga rodzinie w poszukiwaniach skarbu dziadka. Nocą pada śmiertelny strzał. Podejrzani są wszyscy. Na dodatek gospodarze stoją na krawędzi bankructwa, rodzinną posiadłość chce przejąć pruski zaborca, a panna młoda nie chce wyjść za mąż. Czy Morawski ocali rodzinę przed hańbą? Czy można zorganizować wesele w rozpadającym się dworze, w towarzystwie trupa i pruskiej policji? Co łączy skarb dziadka, mordercę i szkarłatny pokój?"

 

 
Mody się zmieniają, ale jest jedna, która pozostaje niezmienna. To moda na detektywa! Jaki by nie był - milusi wzorem panny Marple, pompatyczny jak Herkules Poirot, dekadencki niczym Philip Marlowe czy zgryźliwy jak Alec Hardy - każdy ma wielką szansę, by zdobyć serca czytelników i widzów jak świat długi i szeroki. O Sherlocku Holmesie to nawet nie wypada mi wspominać, bo i tak macie mnie już za chorobliwie zafiksowaną na jego punkcie maniaczkę (tak, właśnie tworzę cykl tekstów o nim! :) ), niemniej jednak nie można zapomnieć, że nie jest on wcale pierwszym literackim detektywem. Tytuł ten należy się Augustowi Dupinowi, który pojawia się w trzech opowiadaniach Edgara Alana Poego i to w tym właśnie przypadku można użyć tak górnolotnego określenia jak narodziny idei.
 
Za detektywami ciągnie się cały szereg intrygujących rzeczy. I nie mam tu wcale na myśli trupa w dosłownym tego słowa znaczeniu, raczej to, co wraz z trupem dostajemy w pakiecie. Zagadki, tajemnice, pozornie niemożliwe do rozwikłania łamigłówki - wszystko to ma dużo większe znaczenie od martwego ciała (mówię to z pełnym szacunkiem i uznaniem dla wszystkich ciał, które kiedykolwiek pojawiły się w pobliżu jakiegokolwiek fikcyjnego detektywa!). Do tego skradzione klejnoty koronne, zaginione testamenty, podrobione dzieła sztuki, itp., itd. I nurzające się w tym wszystkim wybitne umysły genialnych kryminologów. Paluszki lizać!
 
Na naszym rodzimym podwórku kiedyś był Pan Samochodzik i Joe Alex, dzisiaj mamy Szackich i Załuskie - nazwiska, z których możemy być dumni. Osobiście jestem o wiele większą wielbicielką detektywów, którzy ze współczesnością nie mają nic wspólnego, rozwiązujących zagadki sprzed lat i przeżywających przygody na tle historii dawno minionej - takich jak wspaniały i niepowtarzalny Erast Fandorin, postać wykreowana przez rosyjskiego pisarza Borisa Akunina. Niestety, polska literatura nie miała pod tym względem wiele do zaoferowania. Do czasu...
 
Stałym Czytelnikom tego bloga Katarzyny Kwiatkowskiej przedstawiać nie muszę. Jej znakomite tłumaczenia prozy Elizabeth Gaskell już zawsze królować będą na moich półkach. Jakby tego było mało, została właśnie okrzyknięta pierwszą damą polskiego kryminału retro, stworzyła bowiem szereg świetnych powieści spojonych w całość postacią detektywa-amatora Jana Morawskiego.
 
Niektórzy używają wobec niej określenia "polska Agatha Christie", co jest - moim skromnym zdaniem - nieporozumieniem. Książeczki angielskiej pisarki są znakomite, nie przeczę, pochłania się je kilogramami z wypiekami na twarzy, nie widząc i nie słysząc świata przemykającego obok. Jednak ich twórczyni zawsze skupiała się na zagmatwaniu wątku kryminalnego, na zagadce, podporządkowując fabułę zamgleniu rozwiązania i niedopuszczeniu, by czytelnik odkrył je zbyt wcześnie. I chociaż całość za każdym razem jest okraszona świetnymi postaciami, niezwykle symptomatycznymi dla brytyjskiego społeczeństwa, książki Christie są tylko czytadełkami na jeden wieczór, brakuje im tła. Nie ma w nich interesujących opisów miejsca akcji, nie ma zaplecza historycznego, a charaktery postaci poznajemy jedynie dzięki dialogom prowadzonym na łamach danej powieści. Świat przedstawiony książek Katarzyny Kwiatkowskiej jest o wiele głębszy, zachwycająco pełen detali, odmalowany przed naszymi oczyma z pietyzmem, a przede wszystkim - co niezwykle rzuca się w oczy - z miłością. 
 
"Zbrodnia w błękicie" - debiut pisarki nominowany w 2012 roku do Nagrody Wielkiego Kalibru - to przesympatyczna przygoda, pierwsze spotkanie z Janem, młodym, przystojnym i bogatym skandalistą, który rozbija się po Europie, tropiąc przy okazji przestępców. Mimo drobnych niedociągnięć - minimalnego braku spójności oraz większego elementu zaskoczenia - książkę czytało się doskonale.

Każda kolejna powieść ("Abel i Kain", "Zobaczyć Sorrento i umrzeć") jest precyzyjniej osadzona w realiach początku XX wieku, styl autorki nabiera z czasem coraz większej lekkości i płynności, a tajemnice i zagadki są konstruowane bardziej spójnie i harmonijnie. W księgarniach pojawił się właśnie najnowszy kryminał Kwiatkowskiej - dopracowana w najdrobniejszym szczególe "Zbrodnia w szkarłacie".
 
 
 
 
Ledwo przejdziemy przez próg dworu w Jeziorach, a już czujemy się tam jak u siebie. Pani domu, o chmurnym, "listopadowym" wyglądzie, ale o gołębim sercu oraz jej pucołowaty, okrąglutki, z lekka nieprzytomny mąż wystarczą, by nas oczarować. Deserkiem z wisienką na szczycie jest para detektywów - przystojny Jan i jego nieodłączny lokaj Mateusz, o wiele bardziej sympatyczny, a przede wszystkim rozgarnięty, od wszystkich Arthurów Hastingsów i Johnów Watsonów razem wziętych. Gdzie nie spojrzymy, tam widzimy wspaniałych, wyrazistych i wzbudzających emocje bohaterów - zabawnych, żałosnych, tajemniczych, irytujących lub niezwykle podejrzanych.
 
"Jan spojrzał na Mateusza, który natychmiast ujął młodego człowieka pod ramię i oświadczył: - Właśnie pana szukałem, panie Andrzeju. Panna Helena chciałaby z panem porozmawiać.
Na dźwięk tego imienia przez twarz Ostrowskiego przemknął wiosenny wietrzyk, dookoła niego zapachniały róże i zaśpiewały słowiki. Odwrócił się na pięcie i popędził do domu".
 
Żebyście jednak nie mieli pretensji, że Was nie ostrzegałam - każda postać, którą na jakimś etapie czytania polubicie, może za chwilę zostać posądzoną o bycie charakterem najczarniejszym z czarnych. Nie znaczy to wcale, że za moment znów nie zaświeci nad jej głową aureola - Katarzyna Kwiatkowska tak miesza nam w głowach, że choćbyście nie wiem ile razy odgadli tożsamość mordercy, to na nic się zda Wasza przenikliwość.
 
Od pierwszych stron zaczyna człowiek gromadzić informacje i podążać tropami, które wydają mu się oczywiste - a to poradnik hodowcy pereł, a to sąsiad, już w dzieciństwie wymachujący szabelką... Wszystko jest podejrzane! Ale najwspanialszym, najbardziej romantycznym i uroczym śladem, którego trzymałam się bardzo długo i którego niemal do końca nie dałam sobie odebrać, był "chory na nieznaną chorobę zegar". Takie wyszukiwanie sygnałów, stających się w nieufnym umyśle czytelnika ważnymi wskazówkami, czyni z lektury wspaniałą, aktywną zabawę.
 
Jan Morawski jest postacią, która teoretycznie powinna być niesympatyczna i odstręczająca, bo to w końcu szwendający się od dworu do dworu dandys i łakomczuch (chłopina na co drugiej stronie wcina jakieś ciacho i jeszcze oblizuje paluszki). A przecież nie sposób go nie uwielbiać - ... (tutaj miałam zacząć wymieniać wszystkie zalety detektywa-amatora, ale w ostatniej chwili powstrzymałam swoją szczeniacką fascynację tym pięknym i szarmanckim erudytą). I to jest właśnie ów ideał retro-detektywa, którego tak bardzo brakowało mi w polskiej literaturze!
 
Na świat przedstawiony patrzymy tylko i wyłącznie oczyma Jana, prowadzącego czytelnika tam, gdzie według niego warto pójść. To za jego tokiem myślenia podąża narracja. Dzięki temu można spokojnie oddać się miłemu samozadowoleniu i prychać co chwila z lekceważeniem - taki niby wielki detektyw, a nie zauważył, jak bardzo podejrzany jest zegar!! ;)
 
Pierwszorzędnie skonstruowana fabuła, wątki pozornie poplątane, a w rzeczywistości mocno trzymane przez autorkę na uwięzi, wyśmienicie odmalowane tło społeczne, historyczne i obyczajowe oraz urocze, wykreowane na przedwojenną modłę, postaci - to wszystko zostało konsekwentnie scalone w nieszablonową całość. "Zbrodnia w szkarłacie" jest najlepszą, jak dotąd, powieścią Katarzyny Kwiatkowskiej. 
 
Komunikat: oficjalnie zakładam fanklub Jana Morawskiego! Pierwszym i priorytetowym punktem regulaminu będzie systematyczne nękanie jego twórczyni błaganiami o kolejną książkę, w której obiekt moich westchnień podążać będzie tropem zbrodni, występku i miejsca serwowania najbardziej wykwintnych i najsmakowitszych eklerek z bitą śmietaną. Koniec komunikatu! ;)


 

 

Tytuł: Zbrodnia w szkarłacie
Autorka: Katarzyna Kwiatkowska
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788324034918
Liczba stron: 400
Oprawa: miękka

 

Ars Longa, Vita Brevis

Vincent van Gogh to twórca, który - jak żaden inny artysta - pobudza do działania moje zmysły i mój intelekt, opanowuje wyobraźnię, podsyca poczucie piękna i fascynację techniką malarską oraz zainteresowanie wpływem biografii człowieka na tworzone przez niego arcydzieła. 
 
Jednocześnie, paradoksalnie, stosunek do jego dzieł miewam skrajnie różny. Szaleję za ich kolorystyką i uważam, że nie ma na świecie zajęcia bardziej pasjonującego od kontemplowania pociągnięć pędzla - tak wyraźnie widocznych na obrazach Holendra. Pejzaże, martwe natury, te płótna, na których utrwalił własną wizję świata, przyrody i architektury, są dla mnie niewyczerpalnym źródłem zachwytu, tworem człowieka dotkniętego palcem Geniuszu. Z drugiej strony portrety, które wychodziły spod jego ręki, odrzucają mnie swoją niekształtnością, wręcz malarskim turpizmem, a przy tym hipnotyzują doborem barw, sposobami, w jaki powstawały, związkami, z życiem artysty.
 
John P. Russell, Vincent Van Gogh (1886)
 
 
Postać Vincenta, jego osobowość, życiorys i dzieła, tworzą nierozerwalną całość, doskonale harmonijną. Przeplatają się, wynikają z siebie nawzajem, uzupełniają. Mogłabym to wszystko studiować do końca życia, a i tak - zapewne - nie zbliżyłabym się nawet do tajemnicy jego osobowości, do źródła przepełniającego go talentu.
 
Jest wielu krytyków, interpretatorów dzieł kultury, którzy twierdzą, że sztukę należy odłączyć od biografii twórcy, że trzeba ją traktować jako byt samodzielny. Cała moja wiedza - to, co wiem o literaturze, malarstwie czy rzeźbie oraz moje intuicyjne pojmowanie arcydzieł - buntuje się wobec takiego stwierdzenia. Za bardzo kocham studiować życiorysy artystów, zbyt wiele satysfakcji i poczucia zrozumienia daje mi łączenie tego, co o nich wiem, z tworami ich umysłów. Umysłów tkwiących przecież w rzeczywistości, w określonym czasie i w pewnych specyficznych okolicznościach.
 
Vincent Van Gogh, Żółty Dom w Arles (1888)

 

Tak wyglądał Żółty Dom przed wojną - Vincent mieszkał tam w 1888 roku,
w części, która widnieje na pierwszym planie.
Niestety, dom dziś już nie istnieje, zniszczony w 1944 roku.
 
 
Oszałamia mnie osobowość Vincenta, jego inteligencja, dążenie do perfekcji. Imponuje mi to, jak bardzo był zdyscyplinowany w ćwiczeniu, w rozwijaniu umiejętności. Niesamowicie ciężką pracą był w stanie przezwyciężyć wszelkie ograniczenia, co jednak nie pozostawało bez wpływu na jego obsesyjno-depresyjny charakter. Każde zetknięcie z nowością - czy to zmiana otoczenia, poznanie nowatorskiego sposobu malowania, zachwycenie się nieznanym dotąd prądem w sztuce, itp. - stanowiło niesamowicie ważny czynnik twórczości tego artysty, a przy tym pogłębiało chaos w jego skołatanej głowie.
 
Po śmierci malarza większość obrazów i szkiców odziedziczył jego brat Theo, wspierający Vincenta w każdej minucie ich wspólnego życia. Gdy Theo zmarł, dziedzictwo przypadło jego żonie i synowi. Tym sposobem spora część dzieł, które wyszły spod ręki najwybitniejszego przedstawiciela postimpresjonizmu, została tam, gdzie jej miejsce - w rodzinie. Spadkobiercy utworzyli w Amsterdamie muzeum poświęcone Van Goghowi. Można tam obejrzeć jego listy, rysunki, akwarele i bardzo wiele obrazów - w tym takie, które niekoniecznie należą do szeroko znanych i w nieskończoność komentowanych.
 
Vincent Van Gogh, fragment obrazu Pole pszenicy ze żniwiarzem (1889)
 
 
Jakiś czas temu pisałam Wam o życiu Van Gogha, a także o moich ulubionych (bądź wręcz przeciwnie) filmach i książkach, których autorzy starali się odpowiedzieć na pytania, mnożące się w głowie każdego, kto poznaje biografię artysty. Znajdziecie ją TUTAJ
 
Phil Grabsky, brytyjski dokumentalista i pomysłodawca projektu Exhibition on Screen, w ramach którego możemy oglądać w Multikinie filmy dotyczące sztuki, postanowił wziąć na warsztat wystawę, prezentowaną zwiedzającym przez Van Gogh Museum. Jednak filmowanie w Amsterdamie było tylko kroplą w morzu pomysłów tego znakomitego twórcy. Odwiedzał miejsca, w których Vincent żył i tworzył, poszukiwał detali znanych z obrazów i życiorysu malarza, rozmawiał nie tylko z historykami sztuki, ale także z artystą, opowiadającym o tym, jak patrzy na świat i jak - być może - patrzył nań Van Gogh, z restauratorką, pokazującą z detalami, jak wygląda praca nad odnawianiem płócien, z prawnukiem Theo - Vincentem Willemem Van Goghiem.
 
 
Phil Grabsky w szale twórczym ;)
 
 
Film sprawił, że przez dłuższy czas nie mogłam dojść do siebie. Jest piękny, wzruszający i niezwykle głęboki. Delikatnie dotyka geniuszu. Opowiada o dziełach i życiu malarza, stanowiących jedną, nierozerwalną całość. Legenda schodzi na dalszy plan, a my obserwujemy człowieka, który z każdym dniem bardziej się rozwijał, czerpał inspirację ze wszystkiego, z czym się zetknął, który pragnął pomagać ludziom rozumieć świat, koić ich pięknem. Grabsky przedstawia Vincenta nie tylko poprzez jego listy, szkice i obrazy - podąża śladami artysty pozwalając nam zbliżyć się do niego na wyciągnięcie ręki.  
 
Aktor, który odtwarza postać Vincenta w filmie Grabsky'ego,
sprawia, że mamy wrażenie obserwowania samego artysty.
 
 
Film można będzie obejrzeć w Multikinach 17 sierpnia - polecam go Wam całym sercem. Przyjrzycie się obrazom Vincenta z bardzo bliska, poznacie jego inspiracje i jego życie, ale przede wszystkim spojrzycie na malarza trochę inaczej niż dotychczas.  Dostrzeżecie to, co dla mnie jest oczywiste - że dzięki Vincentowi świat wokół nas jest jeszcze piękniejszy. Szczegóły: TUTAJ
 
Jutro, dla odmiany, wybieram się na sztukę przeniesioną na ekrany Multikina z londyńskiego National Theatre. Będzie to adaptacja dramatu Bernarda Shawa "Człowiek i nadczłowiek". Dlaczego się na nią wybieram?
 
Po pierwsze - występuje tam Ralph Fiennes, a jego ekspresja wywołuje u mnie dreszcz emocji za każdym razem, gdy go oglądam - czy to w "Wichrowych Wzgórzach", czy w szekspirowskim "Coriolanie". Po drugie - sztuka dostała znakomite recenzje i w większości cztery gwiazdki od najbardziej cenionych krytyków. Po trzecie - filozoficzne sztuki Shawa pociągają mnie niezmiennie od lat. Coś mi mówi, że jutro znów wyjdę z kina nieprzytomnie zachwycona. :) Czego i Wam z całego serca życzę! Szczegóły: TUTAJ.
 
Nie zapomnijcie, że 13 sierpnia, w przyszły czwartek, w ramach projektu National Theatre Live, dzięki współpracy Multikina i British Council, będziemy mogli zobaczyć na wielkim ekranie fenomenalną sztukę Arthura Millera "Widok z mostu" z Markiem Strongiem! Ja będę w tym czasie bardzo daleko od jakiegokolwiek Multikina, więc będę łkać w poduszkę i tęsknie spoglądać w księżyc, trzymając kciuki, by sztukę szybko udało się wyświetlić w kinach ponownie, ale Wy idźcie koniecznie! Szczegóły: TUTAJ
 

 

 

Bazgrolę w kolorowankach i jestem z tego dumna!

Czy kolorowanki dla dorosłych są antystresowe, czy też nazywanie ich tym określeniem jest jedynie sprytnym chwytem marketingowym? Cofamy się przez nie w rozwoju (tak, wiem, że niektórzy uważają ten zwrot za oksymoron - ja do nich nie należę, bo jest dla mnie najzupełniej sensowny), dziecinniejemy? Kretyniejemy - jak jedna z polskich pisarek raczyła niedawno określić spory procent ludzkości? 
 
 
 
 
Na swoim facebookowym profilu Katarzyna Zyskowska-Ignaciak napisała lamentacyjną notkę, bo zauważyła, że w jednej z internetowych księgarni na czele bestsellerów widnieją kolorowanki. I zamiast poużalać się w spokoju nad wrzucaniem (przez administratora strony? system?) artykułów papierniczych do jednego worka z najchętniej ostatnio kupowanymi książkami, zwyzywała rodaków od imbecylów. "Czy my naprawdę jesteśmy narodem kretynów? Czy dzisiaj dorośli ludzie zamiast czytać, kolorują lub łączą kropki?! To nawet mój syn, mający osiem lat, dawno wyrósł z takich głupot. I czyta. CZYTA! Nie koloruje (...). Czyta!"
 
Posypały się komentarze, więc pisarka w kolejnej notce odniosła się do fali zarzutów. Nie myślcie sobie, że przeprosiła - brnęła w zaparte, bo zamiast przyznać, że postąpiła wstrętnie, to tych, którzy poczuli się urażeni, określiła (choć niedosłownie), jako istoty bezrozumne, nie potrafiące czytać ze zrozumieniem. ...Jej przecież chodziło tylko i wyłącznie o to, że kolorowanki zostały umieszczone na listach bestsellerów książkowych, nie miała zamiaru nikogo urażać... 
 
Cóż, z moim czytaniem ze zrozumieniem jest całkiem nieźle, a wypowiedzią pisarki poczułam się bardzo, ale to bardzo oburzona. Nie tylko w imieniu swoim i mojego dziewięcioletniego syna, który oprócz tego, że dużo czyta, to także lubi kolorować, ale w imieniu wszystkich ludzi, których znam, którzy są osobami niezwykle inteligentnymi i oczytanymi, a które znajdują sporo przyjemności w wypełnianiu barwami najróżniejszych obrazów. 
 
 
 
 
Tak, czasami zamiast czytać, koloruję. Mój syn robi to samo, co wcale nie czyni go gorszym od syna pani Ignaciak, który "dawno wyrósł z takich głupot". Malowanie było dla mnie zawsze jakąś formą odstresowania się, przyjemnego spędzenia czasu. W dzieciństwie chodziło o rozwijanie zdolności artystycznych i motorycznych, potem, gdy na świat przyszedł mój Bąbel, było świetną okazją do wspólnej zabawy. A teraz, kiedy on koloruje swoje własne, rysowane z ogromnym talentem, małe arcydziełka, ja sięgam po książeczki z pięknymi, pełnymi detali ilustracjami, zakładam na uszy słuchawki i odpływam w świat barw. I nie czuję się przez to głupsza. Czuję się za to dotknięta przez Katarzynę Zyskowską-Ignaciak.
 
Mam wrażenie, że wypowiedź pisarki zniknęła z facebooka, bo jakoś nie mogę jej już odnaleźć, zostały po niej teksty rozsiane po sieci (np. tutaj). 
 
 
 
 
Nie wnikam w to, czy określenie "antystresowe" jest chwytem marketingowym. Mnie kolorowanki relaksują, to pewne. Lubię poświęcić im kilka chwil w ciągu dnia, lubię dobierać kolory, bawić się ich łączeniem, lubię patrzeć na efekty. Nie mam ambicji, by kolorować artystycznie, by kupować coraz to nowe kredki. Ma to być miły - i zdecydowanie kreatywny - sposób na spędzenie czasu. 
 
Do niedawna miałam z kolorowaniem problem. Malowanki dziecięce bywają ładne, ale w większości mają za mało detali, nie stanowią wyzwania. A ja kocham te najdrobniejsze, maluśkie fragmenciki, uwielbiam co dwie sekundy brać do ręki inną kredkę. Moda na kolorowanki dla dorosłych spadła mi więc jak z nieba, na rynku pojawiają się coraz to nowe cudeńka, z coraz to piękniejszymi, bardziej pogmatwanymi, ciekawszymi ilustracjami. 
 
 
 
 
Mój czas wolny jest niezwykle ograniczony, a rzeczy do zrobienia mam zawsze dziesiątki. Książki, filmy, pisanie, zdobywanie wiedzy o tym, co mnie w danej chwili pasjonuje - tak wiele spraw, tak szybko pędzące wskazówki na zegarze. Wtrynić w to dodatkowo kolorowanie - nie jest łatwo. Udało się w chwili, w której odkryłam, że mam wreszcie okazję, by słuchać audiobooków i tak bardzo ukochanej przeze mnie muzyki!
 
Audiobooków kijem nie tykałam od dawna. Kiedyś mieliśmy bardzo przelotny romans, który zakończył się z hukiem, bo zawsze, ilekroć włączałam nagraną książkę, przysypiałam po pięciu minutach. Nie potrafiłam podczas słuchania robić niczego innego, nie mogłam skupić się na tekście podczas prac manualnych - w momencie przestawałam zwracać uwagę na produkującego się aktora. Pozostawało jedynie siedzenie i wgapianie się w sufit, a to mnie tak nudziło, że najciekawsza fabuła nie była w stanie powstrzymać mnie przed drzemką lub uciekaniem wyobraźni w marzenia. Mniej więcej to samo dotyczyło muzyki. Kocham ją całym sercem, przeżywam ją, wchłaniam w siebie, ale przez to nie potrafię skupić się na jednoczesnym pisaniu czy czytaniu. Od razu przestaję robić cokolwiek, bo dźwięki przejmują nade mną kontrolę. W efekcie bardzo rzadko czegoś słucham. 
 
 
 
Teraz, gdy łączę kolorowanie z audiobookiem lub z muzyką, jestem w stanie robić dwie rzeczy na raz. I obie tak, by mieć wrażenie kreatywnego spędzania czasu. Malując, mogę skupić się na słuchanym tekście - czy to jakiś cud? Co więcej - ambitnie zabrałam się za "The Lords of the North" Bernarda Cornwella, więc przy okazji szlifuję rozumienie tekstu po angielsku. Przed sięgnięciem po antystresowe cudeńka dla dorosłych nie było mowy, bym nawet rozważyła możliwość założenia słuchawek z gadającym w nich aktorem.
 
Kolorowanki mają więc w moim przypadku zalet bez liku. Nie czuję się przez nie dziecinna, nie czuję się kretynką (pamiętajcie, że to nie jest określenie, którego używam sama od siebie - to cytat z wypowiedzi wyżej wymienionej pisarki). Czuję się spokojniejsza, mądrzejsza, przepełniona barwami i dźwiękami - szczęśliwsza. A jeśli ktoś chce uważać z tego powodu mnie, moich znajomych i moje dziecko, za istoty niższego rzędu, to będę wdzięczna, jeśli zachowa takie przemyślenia dla siebie, zamiast formułować je na forum publicznym. Bo od wyrażania własnej opinii do obrażania kogoś - daleka droga. 
 
 
 
Tekst miał być li jedynie zachwytami nad książką do kolorowania, która ostatnimi czasy zajmuje mnie najbardziej. To ona ilustruje cały tekst, który właśnie czytacie (o ile dotrwaliście do tego momentu). Wzorki, kwiatki i inne ornamenty są cudne, ale czasami musi się od nich odpocząć i sięgnąć po coś, co ma... fabułę! "Inwazja bazgrołów", wydana niedawno przez Naszą Księgarnię, zdecydowanie takową posiada. To świat fantazji opanowany przez małe, dziwaczne stworki wyglądające trochę jak kosmici! Zgroza w najczystszej postaci! ;) Koloruje się to znakomicie, bo nie trzeba się przejmować dobieraniem barw tak, by było artystycznie. Tutaj im bardziej kolory się gryzą, tym lepiej. I fajnie!
 
 
 
Nie wszystkie obrazki trafiły w moją estetykę, jest tu kilka ilustracji, które mają zdecydowanie zbyt wielkie elementy. Olbrzymie miśki, wiolonczele czy wieloryby są na szczęście zawsze otoczone przez Bazgroły i to na tych drobnych maleństwach można skupić swoje artystyczne wizje. ;) Brnę przez nie dzielnie, bawię się świetnie, słucham opowieści o Uhtredzie i jego wędrówkach po wczesnośredniowiecznej Anglii i mam poczucie, że to jedna z kilku naprawdę doskonałych form łączenia przyjemnego z pożytecznym.
 
 
 
"Inwazja bazgrołów", poza kilkoma obrazkami mającymi zbyt wielkie - przy moim umiłowaniu dla drobiazgów - elementy, nie ma właściwie wad. Wydana jest tak ładnie, że ma się ochotę położyć ją na półce w widocznym miejscu. Utwardzona okładka, dobrze sklejony grzbiet, kartki, które łatwo można wyrywać, a jednocześnie nie wylatują, gdy się ich nie chce oddzielać od całości, duży format - wszystko to stawia tę kolorowankę na równi z najwyższej jakości produktami. 
 
Na tym dziś zakończę. Znów pędzę dziecinnieć. Wyładowując się artystycznie, słuchając książki po angielsku lub genialnej muzyki Martina Phipps'a do serialu "Północ & Południe" wg powieści Elizabeth Gaskell i relaksując się z szerokim - niech już będzie, że dla niektórych głupawym - uśmiechem na twarzy. 
 
 
 

 

 

Ostatnia wola ciotki z piekła rodem?

Ostatnia wola - Joanna Szwechłowicz
"Pasjonujący kryminał retro w duchu mistrzyni gatunku, Agathy Christie. Gromadka dalekich krewnych odciętych od świata, połączonych wzajemną podejrzliwością i zbrodnią. Dla smakoszy klasyki w nowej, wybornej odsłonie. 30 grudnia 1938 roku krewni baronowej Wirydianny Korzyckiej, zwabieni przez nią podstępem, stawiają się karnie w pałacu, prawie w komplecie. W liście poinformowała ich, że w sylwestra zamierza rozstać się z życiem. Na własnych warunkach."

 

Marzenia bywają różne. Spełniające się błyskawicznie ("oby tylko nie padał deszcz, bo mi fryzura klapnie"), wymagające odrobiny wysiłku z naszej strony (więcej książek! więcej herbaty!) oraz takie, które wystawiają naszą cierpliwość na próbę i każą mocno popracować nad szczęściem (patrz tutaj, tutaj lub tutaj). Z reguły - przy naszym aktywnym udziale - wszystkie marzenia mają szansę się ziścić.
 
Powyższe głębokie ;) przemyślenia dotyczą większości normalnych ludzi. Jednak chodzą jeszcze po świecie tacy osobnicy jak ja, którzy miewają marzenia niespełnialne (a przy tym wcale nie wierzą w istnienie takiej kategorii) i łażą po lesie w poszukiwaniu elfów, robią miejsce w pokoju, by Tardis miała gdzie wylądować lub codziennie sprawdzają skrzynkę pocztową w nadziei, że gdzieś w kącie zaplątał się list z Hogwartu.
 
Jednym z moich marzeń niespełnialnych jest pragnienie posiadania ciotki, chadzającej w perłach jak ja w piżamie, zaopatrzonej w XIX-wieczny pałacyk, kolekcję obrazów impresjonistycznych i sztywnego lokaja. Najważniejsze, żeby owa postać, widniejąca na tym samym drzewie genealogicznym, na którym ślepy los umiejscowił moją skromną osobę, miała dość wredny charakterek, bo to uatrakcyjniłoby całą sprawę. Oczywiście byłaby jeszcze wskazana ograniczona do minimum liczba spadkobierców, by przekorny charakter ciotuchny mógł czerpać niesłabnącą przyjemność z wodzenia za nos wszystkich ewentualnych dziedziców. Nie tracę nadziei, że któregoś dnia dotrze do mnie wieść o nieznanych dotychczas koligacjach.
 
Cóż, ludzie miewają różne fantazje. ;)
 
Póki co, muszę zadowolić się wyszukiwaniem wymarzonej krewnej w literaturze. Ostatnio trafiła mi się idealna wręcz kandydatka, z pozoru spełniająca niemal wszystkie moje warunki. Cóż, może ścian jej pałacu nie ozdabiały płótna Moneta i Renoira (zresztą - któż to wie, a nuż miała jakąś tajną komnatę z zachomikowaną kolekcją malarstwa), ale za to charakterek baronowej wydawał się być idealnie paskudny. Wirydianna Korzycka - bo tak perfekcyjne miano otrzymała ciotka od Joanny Szwechłowicz, autorki "Ostatniej woli" - postanowiła umrzeć, a że chciała owe okoliczności trochę sobie urozmaicić, wezwała do siebie wszystkich ewentualnych spadkobierców. Chciała poobserwować z bliska ich zawistne spojrzenia rzucane na konkurentów. Przeliczyła się kobiecina, oj, przeliczyła...
 
Choćbyście nie wiem jak bogatą mieli wyobraźnię, to i tak nie będziecie w stanie przewidzieć, jaki armagedon rozpętał się w pałacu Korzyckiej. Żeby jeszcze bardziej rozbudzić Waszą ciekawość dodam, że w ostatnich dniach 1938 roku w Poznańskiem spadło wyjątkowo dużo śniegu - a to w tych właśnie okolicach toczy się akcja książki. Zabieg fabularny, polegający na zamknięciu w ograniczonej przestrzeni grupy niechętnych sobie ludzi i obserwowaniu ich zachowań, sprawdził się w literaturze wielokrotnie. Jego mistrzynią była Agatha Christie. I choć królowa kryminału pozostała pod tym względem niedościgniona, to zawsze miło przypomnieć sobie nastrój grozy, który wywoływała lektura "Dziesięciu Małych Murzynków", "Pułapki na myszy" czy "Morderstwa w Orient Ekspresie".
 
W "Ostatniej woli" klimat panuje odpowiedni - klaustrofobiczny, przepełniony emocjami bohaterów. Gorzej z napięciem, którego uporczywie wyglądam podczas czytania powieści z morderstwem w tle. Zabrakło mi tutaj specyficznego niepokoju i elektrycznych wyładowań pod postacią wyraźnych punktów kulminacyjnych. Od samego początku akcja toczy się jakby na jednym poziomie i nawet ścielący się gęsto trup, pojawiający się jakby od niechcenia, nie wprowadza do akcji jakiegoś specjalnego wrzenia. 
 
 
 
 
Najciekawszą warstwę stanowią postaci - wyraziste i wzajemnie zatruwające relacje pomiędzy sobą. Nie ma wśród nich miejsca na nijakość, przeciętni i bezbarwni nie przetrwają. Tym trudniej czytelnikowi wyłowić zabójcę - każdy z pozostałych przy życiu krewnych baronowej ma wystarczająco silną osobowość, by bez skrupułów likwidować kłody ścielące mu się pod nogami. 
 
Liberalny zakonnik, złośliwa pisarka, rozedrgana stara panna, złudnie niepozorna urzędniczka - to tylko niektórzy z interesujących bohaterów "Ostatniej woli". Niestety, brakuje wśród nich tej najważniejszej, tej, która miała stać się kolejną, ukochaną przeze mnie, wredną literacką ciotką. Nie w tym rzecz, że Wirydianna znika ze sceny dość szybko. Rzecz w tym, że jej postać, mimo obiecującego wstępu, jest w rzeczywistości nijaka, słabo zarysowana. zdecydowanie za mało perfidna i tylko odrobinę podła. Powinna pojawić się niczym meteoryt, rozbłysnąć i spalić wszystko dokoła, pozostawiając po sobie niezatarte wrażenie. Tymczasem, choć się wysila, jest w stanie jedynie zamigotać. 
 
Akcja powieści została umiejscowiona w czasie, w którym widmo wojny staje się coraz wyraźniejsze. Dzięki temu wydarzenia, choć tak niezwykle istotne dla uczestników dramatu, nam jawią się niczym groteskowa opowieść błazna. Pod tym względem książka ma największą moc. Grupa wykłócających się o błahostki ludzi - przywiązanych do swojego życia i przekonań, pragnących za wszelką cenę wpływać na własną przyszłość - nie zdaje sobie sprawy z tego, jak niewiele będzie to wszystko znaczyć już za moment. 
 
"Ostatnią wolę" czyta się przyjemnie, bo zawsze miło jest obcować z dobrze wymyślonymi postaciami i ciekawą fabułą. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że autorka zmarnowała potencjał, który drzemał w pomyśle i zasnął snem wiecznym w chwili, w której książka pojawiła się w księgarniach. Prześliznęłam się po akcji, cały czas poszukując w niej czegoś więcej - silniejszego napięcia, bardziej wyrazistych dialogów, szerszego tła fabularnego i obyczajowego. W przeciwieństwie do "Tajemnicy szkoły dla panien", rewelacyjnego debiutu Joanny Szwechłowiecz, napisanego wspaniałą polszczyzną, świetnie skonstruowanego, przewrotnego i zachwycającego realiami, "Ostatnia wola" wydaje się być zaledwie sympatycznym kryminałem na jedno popołudnie. I jeśli tak właśnie miało być - to jest to bardzo dobry sympatyczny kryminał na jedno popołudnie. ;)



Tytuł: Ostatnia Wola
Autorka: Joanna Szwechłowicz
Wydawnictwo: Prószyński Media
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788380690042
Ilość stron: 280
Format: 12.5x19.5cm
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami

 

Znaczek pocztowy z pulsem, czyli rola królowej w brytyjskim społeczeństwie

Każdy doskonale wie, jak wygląda królowa Elżbieta II. Byłam przekonana, że ja też to wiem. W chwili obecnej nie jestem już tego taka pewna, bo wczoraj przeglądałam jej zdjęcia i przez chwilę bezwiednie zastanawiałam się, dlaczego brytyjska władczyni tak bardzo się ostatnio zmieniła. A wszystkiemu winna Helen Mirren! Przez nią miewam wątpliwości czy patrzę jeszcze na aktorkę, czy już na monarchinię. 

Helen Mirren nie gra królowej - ona nią jest!
Helen, która kilka dni temu skończyła 70 lat, nieustannie zachwyca mnie prezencją, poczuciem humoru i ogromnym talentem - jest damą pod każdym względem. Nawet jak się wścieknie, to robi to z klasą! Nic w tym dziwnego, jest bowiem córką rosyjskiego arystokraty, którego rodzina uciekła z kraju w trakcie rewolucji październikowej i osiedliła się w Anglii.

W 1945 roku przyszło na świat dziewczę, otrzymało miano Jelena Wasiljewna Mironowa, miano owo po jakimś czasie dostosowało do ojczyzny swojej matki, a następnie zostało jedną z najbardziej cenionych, utytułowanych i kochanych aktorek. Gdy pojawia się w filmie czy na scenie, to nie sposób się nią nie zachwycać. A potem nie można o niej zapomnieć. 
 
Nie ma więc nic niezwykłego w tym, że się dziewczyna nie może opędzić od propozycji zagrania takiej czy innej królowej. Była już Elżbietą I w miniserialu, który zachwycał jej kreacją, kostiumami oraz scenografią, ale zniechęcił mnie natłokiem historycznych bzdur. Była królową Geruth u boku Gabriela Byrne'a w "Księciu Jutlandii" oraz Zofią Charlottą, żoną Jerzego III, szalonego króla. Była także zachwycającą Elżbietą II w całkiem niezłym filmie "The Queen" Stephena Frearsa. 

Jej Wysokość Helen
Przez jakiś czas broniła się przed powtórzeniem tej ostatniej roli na deskach teatru. Przekonała ją niezwykła ekipa, która postanowiła stworzyć sztukę o Elżbiecie II - autor tekstu Peter Morgan (napisał również scenariusz do filmu "Królowa"), reżyser Stephen Daldry oraz odpowiedzialny za scenografię i kostiumy Bob Crowley. Dziwię się, że Helen wahała się choć przez moment - ja dla tej trójki zagrałabym nawet stojak na kapelusze! Na szczęście dla nas, widzów, rolę przyjęła i tak ją zagrała, że teraz miewam problemy ze wskazaniem na zdjęciach prawdziwej królowej. Postać Mirren jest pełna godności, klasy i niewymuszonego wdzięku. I wcale nie musi być wierną kopią twarzy Elżbiety II - staje się nią nawet wówczas, gdy wygląda inaczej.



Sztuka nosi tytuł "The Audience" ("Audiencja"). Oryginalnie została wystawiona w 2013 roku, na deskach londyńskiego teatru Gielgud. W chwili obecnej Helen Mirren i spora część jej ekipy przeniosła się wraz z przedstawieniem za ocean, na Broadway, a w Londynie zastępuje ją Kristin Scott Thomas. Sztuka wystawiana w Nowym Jorku jest lekko zmodyfikowana na potrzeby Amerykanów, którzy - użyję tutaj dyplomatycznego eufemizmu ;) - większego pojęcia o historii Albionu nie mają. Dodano scenę koronacji, której my, na ekranach Multikina oglądający wersję wystawianą w Londynie, nie mieliśmy szczęścia zobaczyć.
 
Nie ma tu chronologii, ciągłej fabuły. To obrazy, wycinki historii. Wymieszane, różnorodne i pozornie niepowiązane, tworzą klarowną całość, która wywołuje potok refleksji i nieuchronnie zapada w pamieć. Siedząc na widowni, obserwujemy Elżbietę II w różnych chwilach jej życia, spotykającą się z angielskimi premierami. Taką już mają tradycję - od wielu, wielu lat - raz w tygodniu władca zaprasza aktualnego szefa rządu na wieczorną pogawędkę. 
 
Na sztukę poszłam wyłącznie dla Helen Mirren. Nie spodziewałam się fajerwerków - ot, będę siedzieć, obserwować kolejnych premierów, którzy nudzą biedną królową opowieściami o swoich sukcesach i porażkach. Ciekawa byłam tego, co aktorka zrobiła, aby urozmaicić fabułę. Przed spektaklem trochę poczytałam, żeby mniej więcej wiedzieć, kogo aktorzy odgrywają i o czym paplają - polityka jest polityką i nawet w brytyjskim wydaniu nie jest w stanie mnie sobą zainteresować. Owszem, kilku premierów angielskich pamiętam, kilku więcej znam z historii, ale o działalności każdego z nich potrafię powiedzieć może po jednym zdaniu.

 
Premierzy się zmienią, koniuszy i królowa trwają
Już po pierwszej minucie przedstawienia wiedziałam, że błądziłam na całej linii, że sztuka będzie fascynująca, a polityka w tym wydaniu zainteresuje nawet mnie. Nie myliłam się co do jednego - Helen Mirren była zjawiskowa!
 
Premierzy zachodzą do królowej na pogawędki niechronologicznie, bez ładu i składu - pomimo to wcale nie ma się wrażenia, że na scenie panuje bałagan. Elżbieta II raz ma 47, a raz 87 lat, przy czym dodać trzeba, że aktorka nie schodzi ze sceny, ale zmienia kostiumy, fryzury i wiek na naszych oczach - nie przebierając się, nie malując od nowa. Nie pytajcie mnie jak to jest możliwe - to magia! Magia teatru i talentu. Helen genialnie operuje głosem, wzrokiem, gestami i całą swoją postacią, nie potrzebuje charakteryzacji - z młodej kobiety, pełnej energii i zapału, może w mgnieniu oka stać się niezadowoloną staruszką. 

Pojawia się także młodziutka wersja Elżbiety II - moim zdaniem zupełnie niepotrzebna
Sztuka nie opowiada o angielskiej polityce, o zmieniających się szefach rządu, nie nudzi nas kolejnymi wizjami kurczącego się imperium, nie opowiada także dosłownie o Elżbiecie II. "The Audience" to uniwersalna historia każdej królowej w cywilizowanym świecie i próba zarysowania roli monarchy w ustroju demokratycznym. Najważniejsi nie są zmieniający się premierzy - symbolizują oni jedynie swój czas i ewolucję społeczeństwa. A Elżbieta to postać, która jest jedyną stałą - niezmienną, ale wcale nie skostniałą, stabilną, lecz nie archaiczną. Zmienia się fizycznie, ale dla swojego narodu będzie zawsze tym, czym jest dla swoich premierów - kimś, do kogo można udać się po pocieszenie czy poradę. 
 
Tym samym sztuka Morgana nabiera cech uniwersalnych, ważnych nie tylko dla Brytyjczyków, zrozumiałych dla wszystkich. Owszem, została napisana, wyreżyserowana i zagrana przez Anglików, więc - siłą rzeczy - królowa jest w niej wyidealizowana. Mimo to nie sądzę, by znalazł się widz, który miałby o to pretensje. Postać Elżbiety jest wyrazista, doskonale wyeksponowana na tle z lekka przerysowanych premierów. John Major, Thatcher, Wilson, Churchill, Cameron i inni - każdy z nich jest przede wszystkim zabawny, a dopiero potem profesjonalny. Mazgają się, mają obsesje, wybuchają gniewem, nudzą, grożą, płaszczą się - każdy jest inny, każdy w inny sposób traktuje swoją monarchinię. Łączy ich jedno - wszyscy chcą Elżbietą sterować, do pewnego momentu traktują ją jak pustą wydmuszkę, która na niczym się nie zna i nic nie może. 

Kobieta, która chce służyć, ale wymagają od niej jedynie tego,
by stała i ładnie się uśmiechała
I w tym momencie ujawnia się cały kunszt roli Helen Mirren. Widzimy inteligentną i sprytną kobietę, potrafiącą jednym słowem lub gestem uciąć wszelkie spekulacje na temat jej niewiedzy, dowcipną, sarkastyczną, ale i przepełnioną empatią. Patrzymy na królową posiadającą wiedzę o wszystkim, co dzieje się za jej plecami. Przy tym doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo niewiele to znaczy, a Elżbieta II nie ma właściwie żadnej władzy wykonawczej, bo jej rola ogranicza się do wygłaszania krzepiących mów do narodu. 
 
"The Audience" ma tak wiele zalet, że wymienianie ich wszystkich musi wyglądać jak pochwalna wyliczanka. Zabawna, mądra, ciekawa, zachwycająca scenografią i niezwykle wiernie odwzorowanymi strojami królowej, oczarowująca wspaniałym aktorstwem. Paul Ritter jako John Major jest cudownie mazgajowaty, a Harold Wilson Richarda McCabe'a to postać przepełniona obsesjami oraz kompleksami, a jednocześnie silna i niesamowicie sympatyczna. Cudownie oglądało się tego zwykłego człowieka odkrywającego nagle, że królowa nie różni się od niego tak bardzo, nie fruwa nad ziemią i nie ma skóry pokrytej złotem.

Harold Wilson - ulubiony premier królowej i widowni

Churchill w wykonaniu Edwarda Foxa jest dokładnie taki, jakim legendarnego premiera sobie wyobrażamy, choć fizycznie wcale nie jest do niego podobny. Do tej doskonałej galerii dołączyć wypada cudownego Geoffrey'a Beeversa jako Koniuszego, czyli bodajże najważniejszą, po królowej, postać na dworze. Aktorzy grający ostatnich premierów, Browna (Nathaniel Parker) i Camerona (Rufus Wright), są dość nijacy, ale przecież takie właśnie są ich pierwowzory. Jedyną irytującą postacią, moim zdaniem za bardzo przerysowaną i karykaturalną, była Haydn Gwynne w roli Margaret Thatcher. Koncepcja ta o tyle zdaje egzamin, że jeszcze lepiej pokazuje majestat królowej, która jednym słowem jest w stanie ustawić do pionu i zgasić jak świeczkę nawet największego furiata.
 
Zupełnie niepotrzebnym motywem była - pojawiająca się od czasu do czasu w tle - młoda Elżbieta II (Nell Williams). Niewiele wnosiła do charakterystyki władczyni, nic do fabuły, a jedynie zaburzała harmonię całości.

 
Sztuka zauroczyła mnie inteligentnym, dyskretnym dowcipem (genialna scena w Balmoral z udziałem królowej i Harolda Wilsona!) oraz wiele nauczyła dzięki nienachalnemu zapleczu w postaci tła historycznego. Tradycyjnie już - jak w przypadku większości sztuk brytyjskich twórców - zachwyciła wykonaniem. "The Audience" to świetnie napisany portret królowej Brytyjczyków, jego artystyczna wizja. Nikt nie wie, jak wiele ma wspólnego z prawdą, bo poza premierami i Elżbietą II nie ma człowieka, który miałby pojęcie, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami podczas cotygodniowych spotkań. Nikt też tak naprawdę nie wie, jaka w rzeczywistości jest córka Jerzego VI. Twórca sztuki przedstawił jedynie swoje wyobrażenie, artystyczną wizję rzeczywistości - niczym portret namalowany przez malarza. 
 
Helen Mirren powiedziała o królowej, że traktuje się ją jak chodzący i oddychający symbol, jak znaczek pocztowy z pulsem. Jej celem było przekonanie nas, że Elżbieta II to żywy człowiek. I myślę, że udało jej się to znakomicie.





 

Człowiek, który odkrył impresjonizm

Był taki czas, w którym nie istniały jeszcze "nenufary" Moneta i "baletnice" Degasa, a obraz "Impresja. Wschód słońca" wywoływał w widzach nie tylko śmiech i pogardę, ale niemalże pragnienie polowania na czarownice. Czas, w którym malarstwo miało przygnębiające barwy, a powierzchnia płócien była gładka niczym stół. Ludzie żyli kiedyś bez impresjonizmu... 
 
"Roztańczone" obrazy Renoira - ozdoba wystawy "Inventing Impressionism"
 
Tak, był taki czas i trwał uparcie dość długo. Malarze zmagali się z krytyką, odrzuceniem, szyderstwem, z biedą. Jak wielu z nich nie dało się poznać przyszłym pokoleniom, zrezygnowawszy z walki ze strachu przed ubóstwem i opinią publiczną? Wytrwała garstka. Kiedyś nie byli w stanie zapewnić sobie środków na zaspokojenie podstawowych potrzeb, bo nikt nie chciał kupować ich płócien, dzisiaj ich obrazy są warte miliony. 
 
Krytycy z uporem odrzucali nowoczesne obrazy, nie chcąc pogodzić się z tak potężną rewolucją w malarstwie. Francuska sztuka miała być konserwatywna, pozbawiona żywych barw, "wylizana", młodzi malarze mogli się tylko dostosować lub zginąć. 
 
I nieuchronnie czekałaby ich zagłada, gdyby nie jeden człowiek. Człowiek, który stał się moim bohaterem!
 
 
Plakat wystawy z National Gallery w Londynie


Paul Durand-Ruel był właścicielem galerii sztuki, marchandem. Pokochał nowy sposób malowania od pierwszego wejrzenia, do tego stopnia, że był w stanie poświęcić majątek i reputację, byle tylko promować impresjonizm. Od lat sześćdziesiątych XIX wieku wspierał młodych twórców, zadłużał się, by nie pozwolić im głodować. Skupywał ich dzieła zdając sobie sprawę z tego, że nie zdoła ich sprzedać, że publiczność, podburzana przez krytyków, nie jest jeszcze gotowa na nową sztukę. Przez jego galerię przewinęło się niemal dwanaście tysięcy obrazów impresjonistycznych.
 
Wielokrotnie balansował na granicy bankructwa, wyprzedawał rodzinną kolekcję klasycznych twórców, by stać się "misjonarzem malarstwa", jak nazwał go Renoir. Latami wierzył w to, że impresjonizm w końcu odniesie sukces - hazardzista niezłomny w swej wierze.
 
Paul Durand-Ruel na portrecie Renoira, 1910
 
"Nikt nigdy nie zniszczy Twojego umiłowania sztuki i pragnienia walki o młodych malarzy. W przyszłości będzie to Twoja droga do sławy".
August Renoir, 1885
 
Paryż, Londyn, w końcu Nowy Jork - Durand-Ruel przez ponad dekadę bezskutecznie pracował na rzecz nowego ruchu, otwierając galerie i wystawy. Walczył bez wahania, mimo iż obrazy impresjonistyczne zajmowały każdy centymetr powierzchni jego galerii, domu, magazynów, bo nikt nie chciał ich od niego kupować.  Jakże silną musiał mieć osobowość, jak niezłomny charakter.
 
"Bez niego nie udałoby się nam przetrwać".
Claude Monet
 
W końcu, po latach wyrzeczeń i walki, udało mu się osiągnąć sukces i wprowadzić impresjonistów nie tylko do kolekcji wielbicieli malarstwa, ale przede wszystkim do muzeów. O ironio, stało się tak dzięki Amerykanom, którzy zobaczywszy wystawę Durand-Ruela w Nowym Jorku, zachwycili się francuską sztuką nowoczesną. Nie tyle poznali się na geniuszu impresjonistów, ile pragnęli udowodnić Europejczykom, że potrafią docenić artystów ze Starego Kontynentu, że to, co wywołuje emocje we Francji, wzbudza je także za oceanem. 

 

 

cykl pięciu obrazów Claude'a Moneta, Topole
 
Jakkolwiek by nie było, to właśnie decyzja wytrwałego marchanda o pokazaniu w Ameryce Moneta, Renoira, Sisley'a, Degasa i innych, była strzałem w dziesiątkę.
 
"Moje szaleństwo okazało się mądrością. Gdybym zmarł w latach sześćdziesiątych, odszedłbym w długach, jako bankrut, otoczony bogactwem niedocenianych skarbów".
Paul Durand-Ruel
 
Francuskie Grand Palais MuseumMusée d’Orsay, londyńska National Gallery oraz Muzeum Sztuki z Filadelfii zwarły szyki, by pokazać światu, jak wiele zawdzięczamy paryskiemu właścicielowi galerii sztuki. Zorganizowano wystawę, pokazywaną od zeszłego roku w wymienionych muzeach, opowiadającą widzom o drodze impresjonistów do sławy - przez pryzmat ich kontaktów z Paulem Durand-Ruelem. Dla tych, którzy nie planują podróżować za ocean, ekspozycja stała się jedyną okazją do tego, by zobaczyć na żywo wiele obrazów, na co dzień wiszących w amerykańskich muzeach i galeriach, w tym niemal nieznane portrety Durand-Ruela i jego dzieci namalowane przez Renoira. 
 
Pierre Renoir, George i Charles Durand-Ruel, 1882
 
Phil Grabsky, brytyjski dokumentalista, stworzył film, który przybliża to wydarzenie wszystkim, nie mającym okazji, by wybrać się do Paryża, Londynu czy Filadelfii oraz tym, którym nie chce się stać w tasiemcowych kolejkach - bo wystawa święci triumfy wszędzie tam, gdzie się pojawi. Zdjęcia ilustrujące niniejszy tekst, pochodzą w większości właśnie z tej ekspozycji.  Parę dni temu miałam okazję obejrzeć film Grabsky'ego w ramach projektu Exhibition on Screen w Multikinie. Przepiękne ujęcia obrazów, wciągająca opowieść o walce o impresjonizm, wypowiedzi specjalistów, cytaty - film jest przepełniony wiedzą, pięknem i głęboką refleksją. Po wyjściu z kina czułam się tak, jakbym zobaczyła wystawę na własne oczy, a przy tym poszerzyła moją wiedzę o ogrom niesamowitych faktów. 
 
 
 
Kto nie zdołał wybrać się do Multikina może to zrobić 7. września - tego dnia film "Impresjoniści" zostanie powtórzony. Nie spodziewajcie się szczegółowej i wyczerpującej wiedzy o samym ruchu - takie ujęcie było już maglowane w nieskończoność. Tym razem poznacie impresjonizm z trochę innej strony - oczyma człowieka, który go odkrył, który walczył o niego z uporem hazardzisty i dzięki temu wygrał nieśmiertelność. 
 
 
zdjęcie przedstawiające wnętrze mieszkania Durand-Ruela,
obok - oryginalne drzwi pochodzące z tego miejsca, ozdobione przez Claude'a Moneta

 

 

http://zielonowglowie.blogspot.com/2015/07/paul-durand-ruel-czowiek-ktory-odkry-impresjonizm.html

Upadłam na głowę i opowiadam herezje? Nie sądzę...!

Moriarty - Anthony Horowitz, Maciej Szymański
"Stało się! W pamiętnym starciu nad wodospadem Reichenbach przepadli Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty. Policjanci ze Scotland Yardu opłakują największego z detektywów, a przestępcza brać Londynu tęskni za swym hersztem - zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się nowa, brutalna siła zza oceanu, gotowa przejąć kontrolę nad półświatkiem: gang Clarencea Devereux. Śledczy Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, który podąża jego tropem, znajduje sprzymierzeńca w osobie inspektora Athelneya Jonesa, gorliwego naśladowcy samego Holmesa. Wkrótce jednak zaczną ginąć ludzie, a gra pozorów, w którą uwikłają się bohaterowie, doprowadzi ich do zaskakującego finału."

 

Kultowe opowieści powinny być pozostawione w spokoju. Klasyk pozostanie klasykiem, dopowiadanie dalszego ciągu jest rozwadnianiem tego, co idealne. Przy okazji może łatwo stać się gwoździem do trumny autora, który chwyta się motywów i postaci wymyślonych wcześniej, znanych i kochanych, niejednokrotnie wręcz uwielbianych. Nie można opędzić się od podejrzenia, że jeden z drugim, nie potrafiąc wymyślić niczego oryginalnego, liczy, że zrobi karierę na czyichś plecach. Moim zdaniem tak właśnie jest za każdym razem, gdy na półkach księgarń pojawiają się kolejne kontynuacje klasyki. Nawet te najlepsze, pisane świetnym stylem, z zachowaniem detali, specyficznego klimatu oryginału i charakterów postaci - bądźmy szczerzy - powstały tylko dlatego, że ich autorzy nie czuli się na siłach, by stworzyć coś nowego. 
 
Teoria teorią, ale czyż można wytykać pisarzowi brak oryginalności i własnych pomysłów, gdy stworzy kontynuację idealną, taką, która zapada w serce i staje się - nie wiedzieć kiedy - integralną częścią tradycji? Gdy duchy odległych bohaterów odżywają, a nastrój opowieści przywodzi na myśl dawne zachwyty? W takich przypadkach moja niechęć do ponownego wyciągania ukochanych postaci na wierzch i dorabiania im dalszych losów zaczyna chwiać się w posadach. Zdarza jej się nawet runąć z hukiem i stworzyć niezwykle malownicze gruzowisko.
 
Sherlock Holmes dawno temu przestał być zwykłą sylwetką literacką. Stał się instytucją. Dodam, że instytucją nietykalną - dla mnie. Czego by nie mówić o opowiadaniach napisanych przez Conan Doyle'a (ciekawe, klimatyczne, trzymające w napięciu, ale napisane stylem, który niekoniecznie wznosi się na wyżyny), bohaterowie wyszli mu pierwszorzędni, nieśmiertelni. Przypuszczam, że za pięćset lat każdy nadal będzie kojarzył nazwisko genialnego detektywa i jego pomocnika Watsona. Nikt - powtarzam: nikt! - nie ma prawa tykać Sherlocka palcem i dorabiać mu dalszych losów. Byłoby to jak dobudowywanie budynku ze szkła i stali do Białej Wieży w londyńskiej Tower.
 
Teraz już znacie moje zdanie na temat doróbek sherlocko-holmesowych. Zdanie tak niewzruszone jeszcze kilka dni temu. Zdanie, które z wiatrem przeminęło, gdy tylko zaczęłam czytać "Moriarty'ego" Anthony'ego Horowitza. W obliczu tej książki jestem zmuszona uderzyć się w pierś i przyznać do skostniałych poglądów oraz do braku elastyczności. 
 
 
 
Horowitz - laureat nagrody BAFTA za scenariusz do serialu "Detektyw Foyle" i twórca tekstów do wielu innych znakomitych kryminalnych seriali brytyjskich, w tym do adaptacji powieści Agaty Christie - otrzymał oficjalne błogosławieństwo od spadkobierców praw do postaci i całego świata wykreowanego przez Artura Conan Doyle'a. Z taką przychylnością różnie bywa, bo wcale nie musi ona oznaczać wysokiego poziomu kontynuacji napisanej pod patronatem sukcesorów. Tym razem nikt błędu nie popełnił, co osobiście potwierdzam, kładąc książki Anthony'ego Horowitza na tej samej półce, na której królują klasyczne opowieści o Sherlocku Holmesie. Wcześniej nikt tego zaszczytu nie dostąpił!

Najpierw był nienaganny "Dom jedwabny", ale to "Moriarty" rozwala system i podnosi poprzeczkę wszystkim autorom powieści kryminalnych. To "Moriarty" sprawił, że w trakcie lektury zerwałam się na równe nogi, zatrzasnęłam książkę z hukiem i zapragnęłam odprawić nad nią jakieś egzorcyzmy! Następnie przez chwilę wpatrywałam się tępo w ścianę, przetarłam okulary i ponownie zabrałam się za czytanie, żeby sprawdzić, czy aby na pewno jestem przy zdrowych zmysłach. Suspens, moi Drodzy, suspens w najczystszej postaci. Zachwycający! Samo zło! ;)

Wszystko w tej książce jest dokładnie takie, jakie być powinno, takie, jakie mogli wymarzyć sobie wielbiciele Sherlocka Holmesa. Sam wielki detektyw-konsultant nie pojawia się osobiście, co jest konsekwencją wydarzeń nad wodospadem Reichenbach, opisanych przez Conan Doyle'a w opowiadaniu "The Final Problem". Mamy za to bohaterów, którzy śpiewająco wpasowali się w konwencję oraz wspaniały obraz mrocznego XIX-wiecznego Londynu, zalanego falą przestępstw na niespotykaną dotąd skalę. To miasto, po którym snują się mgły i złoczyńcy, a gęsta atmosfera fin de siècle'u przenika każde drzwi. 
 
Horowitz wycisnął z Conan Doyle'a to, co najlepsze, a przy tym uniknął ślepego naśladownictwa. Jego powieść jest jednocześnie klasyczna i świeża, wykorzystująca znane motywy i zaskakująca. Udało mu się coś nadzwyczajnego - sprawił, że czytelnik, który właśnie skończył "Moriarty'ego" pożerać na kolację, ma ochotę w momencie zabrać się za ponowną konsumpcję. Czegoś takiego nie doświadczyłam od bardzo dawna. Może ktoś naśle na mnie hiszpańską inkwizycję, ale muszę to z siebie wyrzucić: książki Horowitza są lepsze od wszystkiego, co twórca Sherlocka Holmesa kiedykolwiek napisał!


Tytuł: Moriarty
Autor: Anthony Horowitz
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788378186687
Ilość stron: 288
Format: 14.0x22.0cm
Oprawa: Twarda z obwolutą


Recenzja powstała dla portalu:
 
 
 
 
http://zielonowglowie.blogspot.com/2015/07/moriarty-anthony-horowitz-recenzja.html

Raptularz impresjonistyczny

Światło, dźwięk, powietrze, ruch... Na to, co mnie otacza i tworzy tło dla mojego życia patrzę oczyma impresjonistów. Nauczyli mnie widzieć, ukształtowali moją wrażliwość na piękno. Przez pryzmat ich obrazów dostrzegam złote plamy światła w koronach drzew, skrzącą się klejnotami wodę, nieskończoność otaczających mnie kolorów. Zdarza mi się siedzieć nad rzeką i zupełnie zapomnieć o rzeczywistości, bo moje myśli wiążą ze sobą teraźniejszość i przeszłość. Materializuje się przy mnie Monet stojący przed sztalugami, trzymający pędzel niczym dyrygent batutę i wykończający obraz delikatnymi chmurkami farby. I widzę pejzaż takim, jakim zobaczyłby go on - sto lat temu. Czuję na twarzy to samo światło, które co minutę zmieniało wygląd fasady katedry w Rouen i o każdej porze dnia inaczej barwiło stogi siana w Giverny.
 
Georges Clemenceau pisał: "Prekursorskie oko Moneta wyprzedza nas i prowadzi w kierunku nowego spojrzenia na świat. Wzbogaca i wyostrza nasz odbiór tego, co nas otacza".
 
Pissarro, Manet, Boudin, Renoir, Monet, Degas, Sisley, Bazille, w końcu Cezanne i Van Gogh - to postaci historyczne, które są mi bliskie jak żadne inne. Są moimi przyjaciółmi. Znam ich życiorysy niemal tak dobrze, jak swój własny, ale przede wszystkim patrzę na świat ich oczyma. Dzięki temu widzę więcej, zachwycam się mocniej. To przez nich płaczę czasami, patrząc na jakiś obraz - piękniejszy jeszcze niż rzeczywistość. To ich wina, że zdarza mi się siedzieć w ciemności z szeroko otwartymi oczyma i zastanawiać się, ilu kolorów trzeba użyć, by namalować mrok.
 
Uwieczniali ruch wody, parę kłębiącą się w powietrzu, dźwięk wiatru w trawie, przestrzeń, pory dnia - poranną pieśń skowronka, popołudniowy skwar, wieczorny chłód... Utrwalali dla nas to, czego nie odda fotografia, czego nie opisze żadne słowo. Chwytali swój świat, byśmy mogli go oglądać dziesiątki i setki lat później. 
 
"Wziął w dłonie ulewę spadającą na morze i rzucił ją na płótno."
Guy de Maupassant o Monecie
 
Dla Moneta światło było bóstwem, kochał je bardziej od siebie samego. Taką pasję mogę tylko wielbić. Widzę ją na każdym płótnie, na którym uwiecznił swój zachwyt - wówczas oddycham tym samym powietrzem, którym oddychał on i jego przyjaciele.
 
 

 

 
"Często wybierałem się z Monetem na poszukiwanie impresji. (...) Artysta czekał, tropił słońce i cienie, łapał kilkoma ruchami pędzla promyk lub płynący obłok i z pogardą dla fałszu i konwencji - umieszczał szybko na płótnie. Widziałem jak pochwycił w ten sposób pasmo światła błyszczące na białej skale, jak je utrwalił w strumieniu żółtych tonów i uzyskał zadziwiający efekt nieuchwytnego, oślepiającego olśnienia." 
Guy de Maupassant o Monecie 
 

 

 
 
"Daleko, tuż nad linią wody, pod chmurami pojawiła się cienka różowo pomarańczowa smuga i wstało słońce. Gdy pracował, jego pędzel stawał się morzem i ciemnymi plamami łodzi i rosnącym światłem. Ścigał kolor, chwytał go w ramiona, zanim się zmienił."
Stephanie Cowell, Claude i Camille





"Wszystkie moje obrazy przemieniłem - zburzyłem światłem słonecznym." 
Claude Monet
 

 



"Trochę piasku, trochę morza czy kawałek nieba są doskonałym tematem dla malarza.
Motywy te są wprawdzie trudne, ale jednocześnie tak piękne, że warto poświęcić życie, aby wyrazić ich poezję." 
Vincent van Gogh

 

 
Na zdjęciach - mój świat. Takim go widzę nawet wówczas, gdy stoję na dworcu kolejowym lub w centrum miasta. 

 

http://zielonowglowie.blogspot.com/2015/07/raptularz-impresjonistyczny-2.html

Walka z apokalipsą

Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia - Remigiusz Piotrowski
"Książka przedstawia wybrane akcje polskiego podziemia w okupowanej przez Niemców Warszawie i Krakowie, a także na ziemiach zagarniętych po 1939 roku przez ZSRR. Zostały w niej opisane zamachy, akcje likwidacyjne, akcje odbicia więźniów – niektóre nieznane lub wręcz zapomniane. Każda z tych historii nadaje się na scenariusz dobrego kina sensacyjnego… Autor opisuje przygotowania to wybranych akcji i ich przebieg, ale zwraca także uwagę na motywację i pomysłowość uczestników, a także podłoże emocjonalne i konsekwencje."
 
 
Osiemdziesiąt lat temu świat był inny. Czarno-biały, pokryty patyną i zamazany jak stare fotografie. To przeszłość odległa niczym epoka kamienia łupanego. Niedawno skończyła się wojna, zaborcy przestali nas gnębić, ale ludzie, nauczeni doświadczeniem, nie przestali spodziewać się kolejnych ciosów. Wiedzieli, że nie wolno żyć spokojnie, oddychać pełną piersią, chodzić na spacery i cieszyć się życiem rodzinnym, bo w każdej chwili może nadejść cios, który całe to szczęście zniszczy. Byli gotowi na utratę wszystkiego, nieustannie spięci. Tak bardzo różnili się od nas, martwiących się o spłatę kredytu, o to, żeby znaleźć pracę, żeby mieć pieniądze na edukację dzieci. Młodzież z tamtych lat była wychowywana do walki, więc gdy okazja do niej nadeszła, nikt nie był zaskoczony. Teraz młodzi ludzie mają zupełnie inne sprawy na głowie. Oni i my - dwa różne światy, dwie różne planety. Czy aby na pewno?
 
Wierzcie mi lub nie, ale niejednokrotnie zetknęłam się z taką filozofią. "Oni" byli inni - nie żyli tak jak My, potrafili walczyć, wiedzieli, co się robi z bronią, jak się zabija. Ich świat był uboższy, nie mieli tego wszystkiego, co dzisiaj sprawia, że nasze życie jest ciekawsze. A zresztą Unia Europejska... prawa człowieka... cywilizacja... Ich świat został zburzony przez wojnę, ale przecież to był inny świat... 
 
Współczesnemu człowiekowi czasami ciężko pojąć, że jego dziadkowie i pradziadkowie mieli dokładnie takie samo życie jak my, że ludzie, którzy wówczas stanęli u wrót piekła, którym do domów zapukała śmierć i rozpacz, którym odbierano wszystko co mieli i co kochali, mieli żywe ciało, serca pełne marzeń i nadziei oraz głowy, w których nie mieściła się myśl o nadchodzących potwornościach. Ich świat był taki sam jak ten za naszymi oknami, ich domy były identyczne jak te, w których mieszkamy, problemy - kropka w kropkę jak nasze. Zapominamy o nich, machamy ręką na przeszłość, nie chcemy się oglądać. Oni walczyli z bronią w ręku, bo musieli. My nie musimy - po co więc mamy o nich pamiętać? 
 
Moja wyobraźnia serwuje mi czasami trudne obrazy: siedzę przed komputerem i piszę, gdy nagle drzwi z hukiem wypadają z zawiasów, a do mieszkania wpada ktoś, kto uzurpuje sobie prawo do niszczenia i zabijania; jestem na spacerze w parku, oddycham świeżym powietrzem i bawię się z synem, nieświadoma, że za moment w to miejsce spadnie bomba... Nie odsuwam od siebie tych wizji, nie macham na nie ręką, nie uśmiecham się lekceważąco z przekonaniem, że to przecież dzisiaj nie jest już możliwe. W takich chwilach usiłuję zrozumieć, co mogli czuć ludzie, którzy przeżyli to naprawdę i którzy tak samo jak ja nie spodziewali się, że hekatomba jest jeszcze możliwa. I stają mi się przez to jeszcze bardziej bliscy, a ich ból i przerażenie nie są abstrakcją z podręcznika do historii, ale uczuciami kogoś takiego jak ja. Chcę o nich pamiętać, by ich życie nie ginęło w mrokach, by tragedie, których byli uczestnikami, nie stały się nieważne, nieistotne. 
 
Nie chcę zapomnieć, że ludzie pełni życia, pragnący realizować swoje pasje i cele, kochający i mający takie samo jak ja prawo do wolności i spokoju, zostali postawieni przed koniecznością wzięcia do ręki broni i wyjścia na ulicę, by zabijać wroga. Tym trudniej było mi przejść do porządku dziennego nad podtytułem książki Remigiusza Piotrowskiego "Rozkaz: Trzaskać!", który brzmi: "Zapomniane akcje polskiego podziemia". Smutne to i przykre, że już się o tej historii nie pamięta. Dla mnie większość wydarzeń opisanych w książce to opowieści o ludziach, z którymi zaprzyjaźniłam się wiele lat temu - dzięki mojej fascynacji wspomnieniami z okresu wojny. Tym bardziej mi żal, że ich losy są dzisiaj niemal nieznane.
 
Czego w książce Piotrowskiego nie ma? Suchych faktów, wyliczania nazw, podnazw i podpodnazw ;) najróżniejszych organizacji składających się na polskie wojsko podziemne oraz natłoku dat potykających się o siebie nawzajem. Mimo to "Rozkaz: Trzaskać!" jest pozycją niezwykle wiarygodną historycznie, znakomicie udokumentowaną, prawdziwą. Miło jest od czasu do czasu wziąć do ręki książkę opartą na faktach i poczytać o przeszłości bez poczucia, że każdą informację należy sprawdzić i zweryfikować. Czasami ma się ochotę odpocząć od reaserchu i po prostu zaufać autorowi. Bibliografia umieszczona na końcu książki, a do tego moja własna wiedza i pamieć o całej pochłoniętej niegdyś literaturze faktu, wspomnieniach oraz dziennikach, pozwoliły mi w spokoju zatracić się w lekturze - wiedziałam, że tutaj błędów raczej nie będzie.
 
 
 
Ci z Was, którzy nigdy nie mieli obsesji na punkcie czytania o wojnie, którzy nie przeżyli fascynacji biografiami młodych żołnierzy polskiego podziemia i nie kochali się w Bronku "Locie" Pietraszewiczu i Jurku "Słoniu" Gawinie (lub - w przypadku męskiej części moich Czytelników - w Krysi Krahelskiej), mają świetną okazję do tego, by nadrobić zaległości. Może dzięki temu określenie "zapomniane akcje" przestanie mieć rację bytu. 
 
Poczytajcie o Janku Kryście, jedynym okupacyjnym kamikadze, o akcji "Góral", dzięki której podziemne wojsko zyskało olbrzymią sumę pieniędzy (przeznaczoną potem m.in. na szkolenia, wykupywanie więźniów Pawiaka i pomoc najbardziej prześladowanym), o akcjach szybkich i brawurowych, ale także o takich, które latami narażały ich uczestników na śmierć - jak akcja "N", mająca na celu podkopywanie w Niemcach wiary w sens wojny i zaufania do dowódców. "Rozkaz: Trzaskać!" jest książką, w której znalazło swoje miejsce kilkanaście akcji ważnych, ciekawych i różnorodnych, dobranych tak, by nie nudzić i oddać w nasze ręce obraz okupacji w pigułce. 
 
"W kieszeniach i pod płaszczami każdego z wymienionych "przechodniów" znajdowały się steny, empi 40, visy i granaty. Ot, chciałoby się powiedzieć, typowi obywatele Generalnego Gubernatorstwa".
 
Autor pełnymi garściami czerpał ze znakomitych źródeł, przytoczył wiele wypowiedzi kombatantów zamieszczonych swego czasu we wspomnieniach wojennych. W wielu miejscach znalazły się z lekka przerobione fragmenty pozycji wydanych lata temu i w sumie miał to być zarzut, ale ostatecznie machnęłam ręką - dzięki temu ton narracji całej książki przypomina dawne, najciekawsze, pochłaniane przeze mnie z zapartym tchem, opowieści z takich książek jak "Cichy front" Aleksandra Kunickiego czy "Zaczęło się pod Arsenałem" Stanisława Jastrzębskiego. Remigiusz Piotrowski nie ograniczył się do siedzenia w książkach i przytaczania źródeł. Przeprowadzał wywiady, własne "śledztwa", dotarł do nigdy niewydanych wspomnień. Dokonał rzeczy wspaniałej - ożywił historię. 
 
Warto zwrócić uwagę na uczciwość autora, który docenia bohaterstwo i szanuje pamięć każdego uczestnika akcji, ukazuje niezwykłą inteligencję, z jaką operacje były planowane, wymienia ich zalety, pozytywne skutki, a mimo to nie mówi jednoznacznie i dobitnie, że były jedynym rozwiązaniem, nie ocenia dowódców i ich rozkazów. Dowiadujemy się także o tragicznych skutkach działań polskiego podziemia - rozstrzelania, aresztowania... Piotrowski trafnie zauważa, że Niemcy nie potrzebowali pretekstu. Egzekucje, łapanki, wywózki, tortury - to wszystko było na porządku dziennym i odbywałoby się tak samo, nawet bez naszych akcji. Powyższe fakty dostajemy do samodzielnej oceny - czy było warto? Tylko czy nasze dzisiejsze osądzanie ma jakikolwiek sens?
 
Wielką zaletą książki jest brak bezbrzeżnej gloryfikacji. Armia Krajowa nie składała się z samych nieomylnych świętych. Piotrowski opowiada nam o zdrajcach i ich działalności, o tragicznych pomyłkach. Akcje w pełni udane zajmują tyle samo miejsca, ile działania zakończone fiaskiem.
 
Autor od nowa przywołał pamieć o tych ludziach, którzy nie byli Spartanami, od maleńkości szkolonymi w zabijaniu i wymachiwaniu bronią, lecz żyjąc w spokoju i marząc o przyszłości zostali brutalnie wrzuceni w surrealistyczną rzeczywistość. Ich twarze znów nabierają kolorów. Nie walczyli dla sławy, ale na nią zasługują. I może - może... - uda się zachować dzieje tych ludzi w pamięci.

Paplanie na zakończenie: 
Te nietypowe mapki widoczne na moich zdjęciach i robiące za tło dla książki, to graficzne przedstawienie niektórych akcji zbrojnych polskiego podziemia. Na plan ulic naniesiono miejsca, w których stały poszczególne osoby i samochody, strzałki pokazują ich ruch lub kierunek, w którym leciały kule. Takie mapki stanowią bardzo ciekawe uzupełnienie tekstów, ale te konkretne nie zostały dołączone do książki "Rozkaz: Trzaskać". Wyjęłam je ze stareńkiego i zaczytanego egzemplarza "Zaczęło się pod Arsenałem" Jastrzębskiego, którą to pozycję zainteresowanym zdecydowanie polecam! ;) 
 
 
Tytuł: Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia
Autor: Remigiusz Piotrowski
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy PWN
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788377058572
Ilość stron: 396
Format: 15.0x21.0cm
Oprawa: Twarda
 
Recenzja powstała dla portalu: